Przed polskim ćwierćfinałem: Ta baśń jest polska

Jesteśmy nieidealni. Nie mamy zęba na przodzie, nie biegamy na setkę poniżej 12 s, lubimy pomidorową, ale tylko u mamy, nie wiemy, jak bekhend Janowicza zadziała, gdy spotka się z serwisem Kubota.

Krzysztof Straszak
Krzysztof Straszak

Mówić o polskim ćwierćfinale Wimbledonu było jeszcze kilka dni temu trochę nie tego. Cud to podobno tylko wypadek. Ale i życie to ciąg wypadków wywracających do góry nogami bieg zdarzeń.

Ani twoje, ani moje poczucie prawdopodobieństwa nie dopuszczało, by ktoś reprezentujący polski kraj grał na tym szczeblu męskiej drabinki. Były całkiem niedawno dziewczyny z polskim dziadkiem i nazwiskiem bijące się o wielkoszlemowe laury, i my traktowaliśmy je trochę jak swoje. I pytaliśmy się, kto zawinił, że nie są nasze. Jak ciocia, która przed przedstawieniem jej narzeczonej pyta się, czy ona to nasza, czy obca. Rok temu Radwańska była naszą finalistką. Tegoroczna gwardia wimbledońskich ćwierćfinalistów też jest nasza: piją polskie mleko i słuchają Szopena.

Jeśli Jędrzejowska i Tłoczyński patrzą skądś, z nieznanych jakichś krain, na dzisiejszych bohaterów, Ignac pewnie przejechał już dłonią po zaczesanych do tyłu włosach i pogładził starannie ogolony rano podbródek, a pani Jadzia sprawdziła ułożenie fałd wzdłuż wykrochmalonej sukienki. Oni stoją tam teraz dumnie, stoją uśmiechnięci i opaleni, splątani ramionami jak na tej pięknej fotografii sprzed ośmiu dekad.

Kto żył w tamtych czasach, znów może poczuć się młodo. Znów mówi się o tenisie na przystanku, na kawie, w pracy. W tych banalnych rozmowach, w - jak mówią w Tybecie - echu echa, wynajdujemy herosów kortu. Mówimy o nich, bo przynoszą nam emocje, bo są nasi. Podniecają się wujkowie, którzy wiedzą wszystko, ale nie rozumieją nic z tych serwisów informacyjnych zasypujących nas zawrotnymi sumami zarobionymi przez tenisistów.

Kto przez lata śledził tenis, zagraniczne gwiazdy, a po poniedziałkowych meczbolach Janowicza i Kubota zdjął okulary i dwoma palcami przycisnął mocno kąciki oczodołów nad nosem, zrobił to samo, wykonał ten sam uniwersalny, ponadczasowy gest, co Ignacy Tłoczyński gdzieś tam w nieogarnialnej przez nas przestrzeni.
Środowy ćwierćfinał będzie świętem polskiego tenisa Środowy ćwierćfinał będzie świętem polskiego tenisa
Tu, na ziemi, na trawie łkał Kubot. A z nim łkała Polska, gdzie budzi się na nowo kultura tenisowa. Podcięta u podstawy, kultura tenisowa odrasta. Skandaliczny deficyt biało-czerwonych w najważniejszych turniejach to przeszłość. Nadzieja lśni, pisał Verlaine, jak słomy ździebełko w stodole.

Jak przestaniemy wielbić bohaterów w sposób mniej naiwny, zobaczymy tło ich bohaterstwa. Tak się poznaje człowieka: jak radzi sobie w zderzeniu z trudnościami. Tenisistom genialnym techniczno-taktycznie brakuje często tego, co najistotniejsze, a bez czego nie ma mowy o sukcesie: sensu wszystkiego. Sens działań produkuje siłę zdolną przezwyciężyć niepowodzenia i kłody rzucane pod nogi. Bo najtrudniej jest walczyć z własną skorupą.

Najpierw są marzenia, potem rzeczywistość, potem wysiłek, by zmienić rzeczywistość. Potem może być różnie, ale gdy okoliczności przystaną na nasze próby zmiany porządku rzeczy, możemy spełnić nasze dziecięce marzenia. I wtedy jesteśmy naprawdę szczęśliwi, tak mówił Freud. Persowie mówili: cierpliwość przekształca liście morwy w aksamit.

Za każdym razem, gdy ktoś kupuje wejściówkę na mecz Kubota, nabywa bilet na podróż do jego przeszłości. Kubot to zawodnik, którego trzeba lubić. Można lubić w nim wszystko: i styl gry, i okazywane zaangażowanie, i podejście do zawodu, i szczerość wyznań, i prostotę ducha. Jak ktoś nie patrzy na te czynniki, a może nawet nie ma pojęcia o tenisie, kibicuje - to dotyczy pań - wysokiemu blondynowi o jasnych oczach.

I teraz ten chłopak, który ma może nieco mniej cierpliwości, ten nietraktujący tradycji wimbledońskich z wielkim nabożeństwem, jak Hewitt (z tego akurat powodu polski tenis nie powinien mieć powodów do zmartwień), ten chętnie posługujący się ironią, i w wywiadzie, i na korcie. Nie wierzmy jednak, gdy ktoś mówi, że Janowicz to zawodnik ukształtowany. Nie ma czegoś takiego jak tenisista ukształtowany.

Kształtowanie tenisisty to nigdy niekończące się zajęcie. Bo człowiek jest istotą słabą. Powołujemy się na tą wrodzoną słabość organizmu po porażce. Chcemy rano wstać i nie pamiętać. Ta zasada powinna mieć zastosowanie także po zwycięstwie.

Nie trzeba się wstydzić, że człowiek czuje się w tym tygodniu, jakby opowiadano mu z każdą kolejną rundą Wimbledonu rozdział fascynującej baśni. Ta baśń jest nasza. Polska.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×