Janowicz znalazł się w czarnej dziurze - rozmowa z Goranem Ivaniseviciem

Ma na swoim koncie liczne sukcesy w turniejach wielkoszlemowych. W jego pamięci zapadł jednak mecz finałowy, którego nie udało się wygrać.

Tomasz Lorek
Tomasz Lorek

Tomasz Lorek: Goran, cztery finały Wimbledonu musiały być niezwykłym przeżyciem dla Ciebie. Szczególnie fascynujący był Wimbledon '92, kiedy pokonałeś Ivana Lendla (IV runda), Stefana Edberga (ćwierćfinał) i Pete'a Samprasa (półfinał). Co czułeś, kiedy po serii tak znakomitych spotkań wychodziłeś na kort centralny, aby zagrać finał z Andre Agassim?

Goran Ivanišević: Czułem się świetnie. Tym bardziej nie mogę pojąć, jak mogłem przegrać ten mecz. To był mecz z gatunku tych, których nie powinno się przegrywać... Przystępowałem do finału w roli absolutnego faworyta. Przebieg finału był, delikatnie mówiąc, rozczarowujący dla mnie. W piątym secie przy stanie 3:3 serwował Agassi, miałem okazję, aby go przełamać, ale nie udało się... Nie wiem, dlaczego uległem Pete'owi Samprasowi w 1998 roku, ale tamta porażka z Samprasem nie była aż tak bolesna. Sam nie umiem wyjaśnić, dlaczego przegrałem z Andre. Szedłem jak burza. Jak nadmieniłeś, w 1992 roku pokonałem Lendla, Edberga i Samprasa. Poskładałem trzech tak znakomitych tenisistów, a w finale przegrałem z Agassim... Nie grałem dobrze w najważniejszych momentach tego meczu.
Na chwile chwały musiałeś czekać do 2001 roku, ale wówczas sytuacja była przedziwna. Zajmowałeś 125. miejsce w rankingu, otrzymałeś dziką kartę od organizatorów Wimbledonu. Czy te okoliczności sprawiły, że przystąpiłeś na luzie do czwartego ataku szczytowego ,czy wprost przeciwnie, wiedziałeś, że to może być ostatnia szansa, aby wygrać Wimbledon? Nie odczuwałeś presji w finałowym pojedynku z twoim dobrym kolegą, Patem Rafterem?

- Tak, to był wielki mecz... Nie przystąpiłem do tego meczu na luzie. Odczuwałem ogromną presję. Myślę, że Rafter też z trudem przełykał ślinę, bo Australia czekała na pierwszego mistrza Wimbledonu od 1987 roku, kiedy Pat Cash pokonał Ivana Lendla. Obydwaj znajdowaliśmy się pod ostrzałem artyleryjskim, ale chyba ja odczuwałem większe ciśnienie. Pat miał już w kolekcji dwa tytuły Wielkiego Szlema, wygrywał przecież US Open w 1997 i 1998 roku. Rafter był ambitny i bardzo chciał wygrać Wimbledon, bo ten turniej jest szczególnie istotny dla Australijczyków. Pat był nakręcony, aby wygrać ze mną, bo rok wcześniej przegrał w finale Wimbledonu. Otarł się o wygraną z Samprasem. Czułem podskórnie, że Pat był gotowy, aby zaatakować i zgarnąć wimbledońskie trofeum. Ja też uważałem, że jestem przygotowany, aby wygrać finał Wimbledonu. Grałem przeciwko bardzo dobremu przyjacielowi i wspaniałemu człowiekowi - Patowi Rafterowi. Spotkało się dwóch wyjątkowo ambitnych tenisistów i okazało się, że tworzymy mieszankę idealną na najbardziej zadziwiający finał. Wiem jedno: już nigdy nie będzie tak fascynującej atmosfery podczas wimbledońskiego finału. Wtedy graliśmy w poniedziałek. Cóż tam się działo na trybunach... To nieosiągalne, już nikt takiego klimatu nie stworzy, bo dzisiejsze reguły nakazują rozegranie finału w niedzielę. Atmosfera na trybunach przypominała wielkie piłkarskie święto. Czułem się, jakbym był w futbolowym tyglu. Grało mi się perfekcyjnie i wygrałem z cudownym człowiekiem, wielkim przyjacielem i wielkim tenisowym mistrzem – Patem Rafterem.

Czy uważasz, ze trzeba być sportowcem z krwi i kości i dawać z siebie 100 proc., aby czuć się spełnionym jak malarz tworzący wielkie dzieło? W 1996 roku wygrałeś Puchar Hopmana w parze z Ivą Majoli, w 2005 roku zdobyłeś Puchar Dwighta Davisa dla Chorwacji. Co uważasz za największe osiągnięcie w karierze?

- Bezsprzecznie Wimbledon. Wygrałem wiele spotkań, zdobyłem wiele trofeów na przestrzeni mojej kariery, ale niczego nie sposób porównać do Wimbledonu. To zupełnie inny poziom i inny wymiar satysfakcji. To najbardziej prestiżowy tenisowy turniej na świecie. Najsłynniejszy. Każdy chce go wygrać. Jeśli tenisista mówi, że marzy o wygraniu Roland Garros, Australian Open i US Open, to albo mydli oczy, albo nigdy nie wygrał Wimbledonu, więc chce podreperować swoje ego.

A więc nawet porywający sezon 2005 w wykonaniu reprezentacji Chorwacji, znakomita gra Mario Ančicia, Ivana Ljubičicia, dramatyczny finał w Bratysławie, to nie był ten sam klimat, co wygrana z Rafterem?

- Nie, nie. Oczywiście, że to bardzo miłe wygrać z kadrą Puchar Davisa, ale Wimbledon jest wyjątkowy.

Po meczu z Patem Rafterem wróciłeś do rodzinnego Splitu i byłeś zszokowany, czy spodziewałeś się tak gorącego przyjęcia przez rodaków?

- To, co zobaczyłem, było niewiarygodne. Czekało na mnie 200 tys. ludzi... Wszyscy byli opętani, pełne szaleństwo, dzika namiętność. Oni byli tak szczęśliwi, że tego wprost nie można opisać... Pomyślałem sobie wtedy: taki jest prawdziwy Split, taka jest Dalmacja. My, ludzie ze Splitu, mamy wielkie serca, nie potrafimy udawać, sztucznie się uśmiechać. Jeśli wpadamy w gniew, to jest to prawdziwe tornado, ale kochamy ludzi i życie, więc szybko stygniemy... Jeśli ktoś dokonuje takiej magii jak zwycięstwo w Wimbledonie, a urodził się w Splicie, to musi zakładać, że po przylocie będzie jedna wielka impreza, ale nawet ja byłem w szoku...
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×