Gdy na Prima Aprilis nie zalega jeszcze śnieg, znaczy że wiosna zaczęła się pięknie. To, że ceglane korty są w tym czasie nieprzygotowane do sezonu, a i temperatura powietrza utrudnia bieganie w krótkim rękawku, wyobrazić sobie łatwo. Jakim sposobem na Warszawiance ma się wtedy odbyć turniej ATP?
Nie było go w tym roku. Wielka szkoda dla popularności białego sportu, żal dla kochających polskie blondynki zawodników. Podobno tylko cud uratował w 2008 roku imprezę, która cyklicznie odbywała się od siedmiu lat w Sopocie i została do stolicy przeniesiona awaryjnie. Oto niedługo mieliśmy czekać na skutki wycofania się z polskiego tenisa Ryszarda Krauzego.
Gdy w ubiegłym sezonie warszawska impreza ATP w kalendarzu światowym widniała jako rozgrywana w Sopocie, trudno było, nawet w naszym narodzie, o tak pesymistyczne myślenie, że wydarzenie odzyskane możemy znów stracić. Jedno z dwóch: albo termin Warsaw Open mężczyzn zostanie przeniesiony na normalną porę, albo się nie odbędzie. Wina to niczyja, że na początku kwietnia grać w tenisa w naszym klimacie nie można.
Wykreślony z kalendarza na ten rok turniej warszawski może w ogóle zginąć. Dyrektor Ryszard Fijałkowski rozkłada ręce, bo rodaków we władzach Związku Tenisa Zawodowego (ATP) nie mamy, a i ubiegłoroczna sytuacja z chaosem organizacyjnym i ratunkiem imprezy sopockiej w ostatnim momencie nie nabiły naszej federacji punktów w centrali.
Jakkolwiek, czekając na rozwój sytuacji w ATP, międzynarodowy sezon letni w naszym kraju zamknie się we wrześniu challengerem w Szczecinie. Tak samo jak turniej we Wrocławiu, ale już nie w mającym w tym roku problemy (finansowe) Poznaniu, zalicza się do największych tego cyklu wydarzeń na świecie. Z maksymalną pulą nagród (106,5 tys euro) i dogodnym, zaraz po Wielkim Szlemie, terminem, zarówno Wrocław (chociaż akurat nie w tym roku), jak i Szczecin pozwalają witać na polskich kortach wiele znanych twarzy.
Tymczasem wraz ze stratą imprezy ATP powitaliśmy ponownie w tym sezonie turniej WTA. Już nie z niesamowitym klimatem Sopotu czy zapchaną ulicą Merliniego w Warszawie, ale na stołecznej Legii, gdzie niestety godne wagi wydarzenia przygotowania obiektu tak naprawdę będą się toczyły do przyszłego roku, kiedy został w kalendarzu zatwierdzony termin kolejnej edycji mistrzostw stolicy.
W ubiegłym roku WTA Tour do Warszawy nie zawitał. Największym turniejem kobiet, cyklu ITF o puli nagród 100 tys. dol., był Salwator Cup, czyli największa impreza tenisowa w historii Krakowa, miasta czołowych w ostatnich latach polskich tenisistek. Przyjechało na halę (z jednym kortem) jedenaście zawodniczek czołowej setki rankingu, podczas gdy w tegorocznym Warsaw Open było ich tylko dwa razy więcej, ale wobec puli nagród 600 tys. dol. i kategorii Premier.
Przybycie Marii Szarapowej uratowało w maju przywróconą imprezę WTA, która rozpadała się od samego początku. Mniej ważne, że zabrakło miejsc dla przedstawicieli mediów, w krajobraz obiektu wkomponowano kontenery, a roboty budowlane trwały jeszcze podczas kwalifikacji. Prawdziwym skandalem miał się okazać konflikt dyrektora Stefana Makarczyka z rodziną Radwańskich, którzy zerwali kontakty dyplomatyczne (czytaj: siostry Isia i Ula nigdy nie zagrają w turnieju zarządzanym przez Makarczyka).
Na tydzień przed Roland Garros do Warszawy gwiazdy nie przyjadą. Gdy była mniejsza pula nagród, ale za to stały i dogodny termin (początek maja), wygrywały na Warszawiance Justine Henin, Kim Clijsters, Venus Williams i Amélie Mauresmo. W tym roku triumfowała sensacyjna Alexandra Dulgheru, która i wtedy, i dzisiaj z niskim rankingiem częściej gra w imprezach ITF.
Nikt nie pokusił się jeszcze o nazwanie swojej imprezy Polish Open - oficjalnymi otwartymi międzynarodowymi mistrzostwami Polski. Ten mało niby istotny fakt dopełnia obrazu dzisiejszej sytuacji organizacyjnej i niepewności jutro w związku z naszymi turniejami zawodowymi wysokiej rangi.