Wydarzenia z Grand Prix Malezji w sezonie 2011 zapisały się tragicznie w historii MotoGP. Już na początku rywalizacji Marco Simoncelli popełnił błąd i stracił panowanie nad motocyklem. Włoch za wszelką cenę chciał się jednak utrzymać na maszynie i upadł w taki sposób, że jadący za nim rywale nie mieli szans na reakcję. Valentino Rossi i Colin Edwards przejechali po jego ciele. Simoncellim zajęły się służby medyczne, podjęły reanimację, ale "Sica" nie udało się uratować.
Śmierć Włocha szczególnie dotknęła Rossiego, bo ten widział w nim swojego następcę w królewskiej klasie wyścigowej. - Byliśmy przyjaciółmi. Widywaliśmy się niemal codziennie. Często po treningach chodziliśmy razem na kolację, wybieraliśmy naszą ulubioną knajpę i zamawialiśmy sushi - wspomina "Doctor".
39-latek nie ukrywa, że trudno było mu się pogodzić z faktem, iż to właśnie on był tym, który trafił w Simoncellego na torze. - To było wyniszczające uczucie. Trudno było mi się z tym pogodzić. Jednak nigdy nie myślałem, by z tego powodu rzucić wyścigi. To przykre, że akurat ja jechałem w tym miejscu. Gdybym był w innym miejscu stawki, łatwiej byłoby się z tym pogodzić. Czas jednak robi swoje. Teraz mam w pamięci same pozytywne wspomnienia związane z Marco - dodaje Rossi.
Zawodnik Movistar Yamaha MotoGP ma świadomość, że dla wielu takie traumatyczne przeżycia byłyby okazją, aby zrezygnować z dalszych startów. - W takich chwilach myślałem o karierze, o tym by dalej startować. Przecież mogłem powiedzieć, że mam tyle tytułów mistrzowskich, że wystarczy. Starałem się jednak rozdzielić te dwie rzeczy. Mój ból oraz to, co muszę zrobić, aby go przezwyciężyć. Dlatego wtedy pomyślałem o powrocie do Yamahy, o tym by wrócić do wygrywania - stwierdza włoski motocyklista.
Obecnie Rossi sporą uwagę poświęca swojej akademii talentów i prowadzi zespół Sky VR46 Racing Team. Jego zaangażowania w szkolenie młodych zawodników nie byłoby, gdyby nie osoba Simoncellego. - Tak naprawdę akademia narodziła się z potrzeby Simoncellego. Marco wpadł w kryzys formy w latach 2006-2007. Nie wiedział jak sobie z tym poradzić i poprosił mnie o pomoc. Chciał widzieć jak trenuję. Byłem jego przyjacielem, ale też byłem samolubny, jeśli chodzi o styl pracy i treningów. Byłem niezdecydowany, aż w końcu powiedziałem mu, że będzie mi miło, jeśli ktoś będzie mi dotrzymywać towarzystwa podczas treningów na crossie. I tak to się zaczęło. Potem pojawił się Franco Morbidelli, a chwilę później doszło do wypadku Marco. To było dla mnie lekcją, aby kontynuować ten projekt - kończy Rossi.
ZOBACZ WIDEO: Robert Kubica trzecim kierowcą Williamsa. "Pukał do drzwi F1, teraz do nich wali"