Dwanaście dni w kolorze złota - mistrzostwa w Libercu za nami

Mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym w Libercu przeszły już do historii, jednak polskim kibicom w pamięci zapadną z pewnością na długo. Nigdy wcześniej na zawodach tej rangi nasz kraj nie zdobył dwóch złotych i jednego brązowego medalu. Na ten dorobek składają się osiągnięcia tylko jednej zawodniczki - Justyny Kowalczyk, która była jedną z największych gwiazd całych mistrzostw.

W dotychczasowej historii startów Polaków na mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym tylko trójka naszych reprezentantów zdobywała złote medale - Wojciech Fortuna w ramach igrzysk w Sapporo, Józef Łuszczek w Lahti i Adam Małysz w Lahti, Val di Fiemme oraz Sapporo w ciągu ostatniej dekady. Od pamiętnych sukcesów najlepszego polskiego biegacza minęło 31 lat i obecny w Libercu były narciarz niejednokrotnie podkreślał, że ma nadzieję, iż w końcu jego wyniki zostaną powtórzone.

Justynie Kowalczyk udało się to z nawiązką, gdyż triumfowała aż dwa razy, a ponadto sięgnęła po brąz. Lepszym dorobkiem pochwalić się mogła jedynie Aino Kaisa Saarinen, która trzykrotnie stawała na najwyższym stopniu podium, jednak aż dwa razy w sztafecie, zarówno sprinterskiej jak i klasycznej 4x5 km, a w biegu na 30 kilometrów była poza najlepszą trójką. Z kolei Kowaczyk jako jedyna zdobywała medale we wszystkich startach indywidualnych, czym przebiła wyniki Finki, a ponadto wygrała pierwszą zmianę sztafety. W efekcie większość komentarzy, również w zagranicznych mediach, jest jednoznaczna - w biegach kobiet to Polka, a nie jej rywalka, zasłużyła na tytuł najlepszej zawodniczki całych mistrzostw. W ścisłej światowej czołówce Justyna Kowalczyk wciąż jest najmłodsza, gdyż zawodniczki pokroju Therese Johaug czy Charlotte Kalli nadal nie ustabilizowały formy, a wspomniana Saarinen, Virpi Kuitunen, Marianna Longa, czy Petra Majdić są starsze od Polki. Oznacza to, że przed naszą biegaczką piękne perspektywy na kolejne sukcesy, również na następnych mistrzostwach świata, które rozegrane zostaną w świątyni narciarstwa - norweskim Oslo.

Zawody w Libercu pokazały też po raz kolejny, jak duża jest dysproporcja, jeśli chodzi o układ sił w biegach kobiet i mężczyzn. Czołówka światowa pań to na dobrą sprawę dziesięć nazwisk - o zwycięstwa w zawodach Pucharu Świata w tym sezonie niemal zawsze walczyły jedynie Finki, Włoszki, Kowalczyk, Majdić; ponadto mocne są wspomniane Johaug, Kalla, Kristin Steira i jeszcze kilka biegaczek, natomiast zawodniczki z drugiej i trzeciej dziesiątki tylko wyjątkowo są w stanie powalczyć o czołowe lokaty, najczęściej plasując się za plecami najlepszych. Nie inaczej było w Libercu, co najlepiej widoczne było w biegach ze startu wspólnego, gdy z przodu szybko kształtowała się grupa, w której znajdowały się faworytki. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się wśród mężczyzn, gdzie stopniowo poziom wyrównuje się i w przeciwieństwie do lat 90-tych, czy nawet początków obecnej dekady, nie ma grona zdecydowanych faworytów. Na dystansie 50 km jeszcze kilka kilometrów przed metą tempo liderów byli w stanie utrzymać nawet zawodnicy pozornie notowani znacznie niżej i czołówka liczyła 25 zawodników; nie inaczej było w biegu łączonym, gdzie również dopiero w samej końcówce stawka zaczęła się poważniej rozrywać dzięki atakom najlepszych, a straty tych z dalszych miejsc i tak nie były zbyt wielkie.

Zdecydowanie największa gwiazdą biegów mężczyzn był Petter Northug, który udowodnił, że nie na darmo uznawany jest za nieprzeciętny talent. Norweski narciarz zdobył trzy złote medale i wszystkie w bardzo podobnym stylu - w sztafecie, biegu łączonym oraz na dystansie 50 km w samej końcówce decydował się na niezwykle mocny atak i na ostatniej prostej, już w chwili wbiegania na stadion, zostawiał rywali daleko za swoimi plecami i zapewniał sobie tym samym zwycięstwo. Northug w tej chwili zdaje się być głównym kandydatem do zdominowania rywalizacji w biegach narciarskich, jednak i on ma słabsze strony: zdecydowanie lepiej czuje się w biegach ze startu wspólnego, natomiast gdy zawodnicy na trasę ruszają co 30 sekund, nierzadko zdarzają mu się znacznie gorsze występy.

Bohaterami tych mistrzostw byli także dwaj weterani - Andrus Veerpalu i Odd Bjoern Hjelmeset. Obydwaj narciarze urodzili się w 1971 roku i w Libercu powiększyli swój bogaty dorobek medalowy o kolejne złote krążki, odpowiednio w biegu na 15 km stylem klasycznym i w sztafecie.

Miano najstarszego medalisty tych mistrzostw świata należy się jednak nie im, a Takanobu Okabe. Zbliżający się do czterdziestki Japończyk fenomenalnym skokiem na odległość 135 metrów zapewnił swojej drużynie brązowe medale w konkursie drużynowym na dużym obiekcie. Podium dla Japończyków było zresztą sporym zaskoczeniem, gdyż poza medalową pozycją znaleźli się choćby Niemcy, czy Finowie. W ekipie z Kraju Kwitnącej Wiśni, oprócz Okabe, znalazł się także drugi weteran - Noriaki Kasai, który na mistrzostwach świata debiutował... w 1989 roku w Lahti, czyli 20 lat temu! Multimedalistą na skoczniach został Wolfgang Loitzl, który jako jedyny zdobył dwa złote medale, gdyż oprócz wygrania wspólnie z kolegami zawodów drużynowych, triumfował także na średniej skoczni. Na dużym obiekcie nie zabrakło niespodziewanych rozstrzygnięć, gdyż po raz drugi w historii mistrzostw świata konkurs zakończył się na jednej serii. Warunki atmosferyczne nie pozwoliły niestety na dokończenie rywalizacji i w śniegu oraz wichurze triumfował Andreas Kuettel.

Dawno już nie było sytuacji, gdy najlepszym polskim skoczkiem na mistrzostwach świata nie był Adam Małysz - ostatni raz musiał on uznać wyższość kolegi z reprezentacji w 1999 roku w Ramsau, gdy lepsze wyniki osiągnął Robert Mateja. Tym razem od naszego mistrza lepszy okazał się Kamil Stoch, który rewelacyjnie wypadł na średniej skoczni, gdzie osiągnął życiowy wynik - czwarte miejsce. W drugiej serii tego konkursu nasz zawodnik uzyskał najlepszą odległość, 100,5 metra. Tuż za podium w Libercu uplasowała się także nasza drużyna skoczków, gdzie prócz Stocha i Małysza znaleźli się Łukasz Rutkowski i Stefan Hula. Do medalu zabrakło niewiele i najprawdopodobniej udałoby się po niego sięgnąć, gdy nie wspomniany niesamowity skok weterana Okabe.

Mistrzostwa świata w Libercu przeszły do historii z uwagi na pierwszy w ramach tej imprezy konkurs skoków pań. Poziom prezentowany przez najlepsze zawodniczki był naprawdę wysoki, a historyczną mistrzynią została Amerykanka Lindsey Van. I właśnie przedstawiciele Stanów Zjednoczonych sprawili sporą niespodziankę w klasyfikacji medalowej, gdyż zajęli w niej z czterema złotymi medalami drugie miejsce, ustępując jedynie Norwegii. Oprócz Van, na dorobek ten złożyły się sukcesy specjalistów od kombinacji norweskiej, a w szczególności Todda Lodwicka. Doświadczony narciarz zaczynał na igrzyskach w Lillehammer, jednak w 2006 roku postanowił zakończyć karierę. Sportowa emerytura trwała jednak niewiele ponad dwa lata i w grudniu ubiegłego roku Amerykanin niespodziewanie znów pojawił się na zawodach Pucharu Świata, prezentując od razu formę tak dobrą, jak przed laty. W Libercu Lodwick wygrał dwie konkurencje indywidualne, a w trzeciej godnie zastąpił go jego rodak, Bill Demong. Kto wie - być może Amerykanie wygraliby także w drużynie, gdyby nie gapiostwo tego ostatniego, który... zgubił numer startowy na skoczni, nie mógł oddać swojej próby i w efekcie pogrzebał szanse medalowe swojej ekipy. W tej sytuacji niespodziewanie po złoto sięgnęli Japończycy, którzy nawiązali tym samym do osiągnięć swych wielkich poprzedników z lat 90-tych.

Jakie więc były te mistrzostwa? Zdaniem wielu nie zabrakło niedociągnięć organizacyjnych, co wpływa nieco negatywnie na ich ocenę. Sporym utrudnieniem była także pogoda, która sprawiła, że wspomniany konkurs skoków na dużym obiekcie został przerwany, a ponadto jedne z zawodów w kombinacji norweskiej musiały rozstrzygnąć się dzień po planowanym terminie. Od strony czysto sportowej nie można jednak mistrzostwom niczego zarzucić - emocji nie brakowało i, co ważne, w jednej z głównych ról wystąpiła Justyna Kowalczyk. Żegnaj Libercu, czekamy na Oslo!

Komentarze (0)