Burza na Giewoncie zabiła cztery osoby, 157 zostało rannych. Grzmoty było słychać już pół godziny wcześniej.
Burza nie przychodzi nagle
W TOPR-ze rozdzwoniły się telefony. Również te prywatne, które mieli przy sobie ratownicy. Przez fatalne warunki pogodowe nie dało się wyruszyć do akcji śmigłowcem od razu po otrzymaniu informacji o tragedii. Pierwsi ratownicy skierowali się na Giewont pieszo. Śmigłowiec wyruszył pod koniec burzy i tak ryzykując.
ZOBACZ WIDEO 76. rocznica Powstania Warszawskiego. Godzina "W" na PreZero Grand Prix. Piękne obrazki z siatkarskiego turnieju
Zazwyczaj kiedy w pierwszych zdaniach dyżurny słyszy przez telefon, że sytuacja jest poważna, ratownicy nie czekają. Natychmiast uruchamiają śmigłowiec. Resztę wywiadu zbiera się, kiedy maszyna jest już w powietrzu. Tym razem nie było takiej możliwości, a i tak śmigłowiec był na miejscu pierwszy.
Logistyka była jednym z najważniejszych elementów akcji na Giewoncie. W tym samym czasie bowiem TOPR-owcy działali w Jaskini Śnieżnej, gdzie woda odcięła grotołazów od wyjścia. Ratownicy pracowali tam od niemal tygodnia. Jak się potem okazało, cała akcja trwała ponad miesiąc.
Błyskawica poraziła turystów trzymających się łańcuchów, prąd przepłynął też po mokrych od deszczu skałach. Schronisko na Hali Kondratowej zamieniono w tymczasowe ambulatorium.
W akcji wzięło udział 180 ratowników, w tym 80 z TOPR-u. Oprócz TOPR-owskiego "Sokoła" wykorzystano cztery śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Stan olbrzymiej części poszkodowanych był ciężki. Ostateczny bilans tragedii na Giewoncie to czworo zmarłych - dwie kobiety w wieku 24 i 46 lat oraz dwoje 10-letnich dzieci. Tego dnia burza zabiła jeszcze jedną osobę po słowackiej stronie Tatr. Piorun uderzył w Banówkę, spychając w przepaść czeskiego turystę.
Tragedii na popularnym tatrzańskim szczycie, łatwym do zdobycia, można było uniknąć. Burza nigdy nie przychodzi nagle.
Dziewięć ciał pod Rysami
27 stycznia 2003 r. uczniowie, opiekunowie z I Liceum Ogólnokształcącego im. Leona Kruczkowskiego w Tychach oraz osoby działające w Klubie Sportowym "Pion" wybrali się na Rysy. Pierwsza grupa weszła na szczyt bez problemu. Druga wyruszyła z samego rana następnego dnia. W nocy padał deszcz, temperatura wzrosła. Zagrożenie lawinowe oceniano jako umiarkowane.
- Ratownik TOPR, który rozmawiał z nauczycielem i opiekunem grupy panem S., odradzał mu wyjście. Sugerował, że powinien wynająć przewodnika, że wychodzenie z tyloma osobami w trudny teren jest nieodpowiedzialne. Usłyszał jednak, że na pewno tak tylko mówi, bo sam chce zarobić na przewodnictwie - opowiada Jacek Czech, ratownik-ochotnik TOPR-u, himalaista, instruktor Polskiego Związku Alpinizmu.
Mimo ostrzeżeń grupa poszła w góry. O godzinie 11.00 z Rysów w stronę Czarnego Stawu zeszła potężna lawina. Porwała dziewięć osób. Przeżyła tylko jedna, miała złamaną rękę. Wśród ofiar znalazły się dwie kobiety w wieku od 16 do 17 lat oraz sześciu mężczyzn w wieku od 16 do 36 lat. Cztery osoby, które bez obrażeń przeżyły tragedię, w momencie zejścia lawiny znajdowały się nad obrywem masy śnieżnej.
Organizator i opiekun wyprawy przeżył i pomagał ratownikom w poszukiwaniach ciał. W styczniu znaleziono tylko dwie osoby. Jedną żywą, druga zmarła po dziesięciu tygodniach w szpitalu. Resztę zwłok odnaleziono dopiero w maju i czerwcu po stopnieniu mas śniegu i lodu na Czarnym Stawie.
Nauczyciela skazano na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery. Sąd orzekł winę nieumyślną.
Przypadków lekceważenia zagrożeń jest znacznie więcej. Nie zawsze kończą się tragedią, ale zawsze są objawem bezmyślności. Szczególnie, kiedy na utratę życia i zdrowia naraża się także współuczestników wypraw.
- Kiedyś zwoziliśmy ludzi z rejonów Kościelca do Murowańca. Tam czekała na nich karetka. W tym momencie o 22 ze schroniska wyszli ludzie mówiąc, że idą biwakować na Świnicę. Powiedziałem, że nie ma zezwolenia na chodzenie w nocy po górach, że powinni zaczekać, że to niebezpieczne. Byłem w mundurze, miałem nadzieję, że ich przekonam. Usłyszałem: "A co nas to obchodzi?!" i poszli - relacjonuje Czech i dodaje, że tym razem szczęśliwie obyło się bez tragedii.
Problem w Tatrach stanowią też tzw. "czarni przewodnicy". Prowadzą grupy bez uprawnień z niewystarczającym doświadczeniem i umiejętnościami. Przed klientami często tuszują brak zezwoleń. Są zdecydowanie tańsi niż licencjonowani przewodnicy.
- Pamiętam sytuację, jak kierownik jednej z wypraw ratunkowych podszedł do czarnego przewodnika i prosił, żeby z powodu trudnych warunków zawrócił swoich klientów. Reakcja? - "Kim ty jesteś, żeby mi czegoś zabraniać?". I po części miał rację, bo ratownik nie może ukarać ani siłą zmuszać do odpowiedzialności - wyjaśnia Czech.
Po kilku godzinach "czarny przewodnik" znów spotkał się z ratownikami. Tym razem sam zadzwonił z prośbą o pomoc. Pokonały go trudy wspinaczki i kompletny brak przygotowania klientów.
4 miliony wejść
- Są turyści jednorazowi, którzy przeceniają swoje siły i wychodzą w trudnym terenie. Są też grupy uczestniczące w szkoleniach, dla których najtrudniejszym momentem jest wejście w samodzielność. Wreszcie są odpowiedzialni turyści, którzy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa panującego w górach i odpowiednio dobierają cel wędrówki, jej czas, jak i używany sprzęt. Proporcje raczej się nie zmieniają. Zmienia się natomiast liczba osób wychodząca w góry. Jest ich coraz więcej - informuje Jan Krzysztof, od 22 lat naczelnik TOPR-u.
Ratownicy są powściągliwi w krytykowaniu turystów. Powtarzają, że większość nieodpowiedzialnych zachowań wynika z niewiedzy. Największym zaniedbaniem jest nierealna ocena własnych umiejętności, a także brak przygotowania.
- Nie wszędzie w Tatrach jest zasięg, a mapka poglądowa nie zawsze daje nam wystarczająco dużo informacji o czasie przejścia danego szlaku. W większości turyści to nie są ludzie w klapkach, co często pojawia się w mediach jako obrazek górskiego wędrowca. Wręcz odwrotnie, często ludzie wybierają zbyt ciężki sprzęt, przez co tracą mnóstwo sił lub nie zabierają ze sobą odpowiedniego zapasu napojów. Do tego dochodzą skurcze, omdlenia. Warto zaznaczyć, że Tatry to jest jedyne takie miejsce w Polsce. Wysokie góry zajmują 0,25 procenta powierzchni Polski. Niektórzy nie dopasowują się do specyfiki obszaru. Wypadki zawsze są ciągiem wydarzeń i małych błędów. Rzadko jeden błąd doprowadza do tragedii - wyjaśnia naczelnik.
Ubiegły rok był rekordowy. Ratownicy pomogli w górach 1018 osobom. W samych Tatrach - 986. Liczba działań w 2019 roku to 739, z czego w Tatrach 712. W 276 wyprawach wzięło udział wielu ratowników, w tym w 206 użyto śmigłowca.
Jednorazowych wejść w Tatry są blisko 4 miliony rocznie. W okresie wakacyjnym przy słonecznej pogodzie jednego dnia w górach znajduje się blisko 40 tys. turystów.
Ofiar śmiertelnych w ubiegłym roku było 16. Statystyka zawsze oscyluje wokół tej liczby. Większość osób spada z dużych wysokości, nie dając ratownikom szans na skuteczną interwencję.
Mimo stosunkowo dobrych statystyk, przypadków łamania fundamentalnych zasad zdrowego rozsądku i chamstwa nadal jest sporo.
- Kiedyś mój kolega próbował zawrócić ludzi ze szlaku. Ze łzami w oczach powiedział, żeby uciekać, bo idzie burza. Usłyszał, że ma spierdalać - opowiada Jacek Czech. - Bardzo częstym błędem jest założenie, że jak chcemy wychodzić w konkretny dzień, to na pewno to zrobimy niezależnie od warunków. Do tego turyści kupują dobre buty trekkingowe i myślą, że te buty wyjdą za nich. Kiedy przychodzi się do sklepu ze sprzętem wysokogórskim, nikt nie pyta, czy masz uprawnienia bądź umiejętności, aby iść w góry, tak samo jak kupując samochód nikt nas nie pyta, czy mamy prawo jazdy.
I takie podejście jest niezmienne od lat.
Dziecko szczęścia
Styczeń 1981 r. Cubryna, Tatry Wysokie. Mimo grubej pokrywy śnieżnej dwóch turystów dociera na szczyt. Aby udokumentować niecodzienny wyczyn, jeden drugiemu robi zdjęcie. Kadr jednak nie jest idealny, więc fotograf cofa się o kilka kroków. Staje na nawisie śnieżnym. Ten odrywa się z potężnym hukiem i spada w 250-metrową przepaść zabierając ze sobą turystę.
Szok. Kolega, który został na szczycie woła, ale odpowiada głuche echo. Szybko zaczyna schodzić, aby dać znać ratownikom z Grupy Tatrzańskiej GOPR. Jest początek lat 80., nie ma telefonów komórkowych, tylko od jego siły i szybkości zależy, czy zdąży na czas poinformować ratowników.
Do schroniska dociera ok. 16.00. Jest ciemno. Ratownicy wysłuchują go i powoli zbierają się do wyjścia. Powoli, bo przeżycie upadku z 250-metrowej przepaści byłoby cudem. Szczególnie, że w tym rejonie turysta musiał co najmniej kilkanaście razy uderzyć o ostre wystające skały. Wystarczy jeden taki cios, aby umrzeć.
11 ratowników wychodzi ze schroniska i mozolnie toruje sobie trasę w wysokim śniegu. Na miejsce docierają nad ranem. Świta.
- Słyszę krzyk: "On żyje!". Nikt nie wierzy, każdy z nas biegnie na tyle, na ile może, aby sprawdzić, czy się nie przesłyszał. Faktycznie, gość żyje! Niedawno opadły puch zamortyzował uderzenia tak bardzo, że turysta tylko złamał sobie nogę. Do tego tak szczęśliwie wpadł w śnieg, że utworzyło się wgłębienie, które chroniło go przed wiatrem, a w konsekwencji zamarznięciem. No dziecko szczęścia - śmieje się Ryszard Gajewski, w latach 1975-1983 zawodowy ratownik Grupy Tatrzańskiej GOPR, przewodnik, himalaista, pierwszy w historii zimowy zdobywca Manaslu.
Ratownicy wsadzają turystę w tobogan, specjalne sanie wykorzystywane w ratownictwie wysokogórskim. Teraz z pośpiechem suną w dół. Szybko udaje się dotrzeć do wylotu doliny za Mnichem.
Nagle słychać agresywny hałas.
Uderza w nich masa śniegu. Siedmiu ratowników i turysta spada z lawiną 250 m w dół. Czterech zdezorientowanych ratowników zostaje na górze. Gajewski jest przysypany do połowy, część zniknęła pod śniegiem. Pozostałych lawina oszczędziła i o własnych siłach wychodzą na powierzchnię. Każdy z nich trzymał się toboganu, więc uratowała ich wyporność sprzętu. Sprzętu, który doszczętnie roztrzaskany leży w ich pobliżu.
Jest jasne, że uratowany wcześniej turysta nie żyje. Pozostaje sprowadzić w dół ciało zmarłego. Ratownicy po dojściu do siebie przysuwają się do resztek toboganu. Turysta wciąż ma na sobie kiepskiej jakości gogle, ręce są ułożone wzdłuż ciała. TOPR-owcy z szacunkiem podchodzą bliżej, aby upewnić się o śmierci mężczyzny.
Nagle słychać: "Wszystko okej panowie!".
- Stanęliśmy jak wryci. Nie wiedzieliśmy, czy to omamy z wycieńczenia, czy rzeczywiście gość przeżył. Ale to przecież niemożliwe! A on skonsternowany ciszą i wdzięczny za pomoc rzucił: - Ależ panowie szybko schodzą! - parska śmiechem Gajewski.
Życie wisi na sześciu milimetrach
- Pomocy udzielamy każdemu. Także ludziom, którym wydaje się, że są nieśmiertelni i zachowują się w górach skrajnie nieodpowiedzialnie. Chcę podkreślić, że nawet doświadczeni wspinacze przestrzegają wszelkich zasad ostrożności, a i tak mogą popełnić błąd. Ja wychodząc w Himalaje z Adamem Bieleckim, na każdej wyprawie ćwiczę technikę autoratownictwa. Niektórzy się z nas śmieją, że Polacy dopiero uczą się wspinać, tymczasem my trenujemy, symulujemy zagrożenie i dzięki temu jesteśmy bezpieczniejsi. Mając cały wachlarz umiejętności, zagrożenie wypadku zdecydowanie się zmniejsza - przekonuje Jacek Czech.
Jeśli ratownik nie pomoże ofierze wypadku, nie pomoże jej już nikt. Zaufanie do TOPR-owców jest więc bezgraniczne. Często świadomość, że ktoś po nas przyjdzie, pozwala przetrwać oczekiwanie w skrajnie niesprzyjających warunkach. Podczas akcji życie ratowanych zależy wyłącznie od ratowników i sześciomilimetrowej linki, która utrzymuje poszkodowanych wiszących 50 metrów nad przepaścią.
Zainteresowanie karierą w TOPR-ze było od zawsze. Odważni ludzie mogą spełniać się w pomaganiu innym, przebywając jednocześnie w ukochanych górach. Do tego zawód ten na ogół darzy się w Polsce dużym szacunkiem.
Jest jednak problem, którego nie da się przeskoczyć. Pieniądze.
Ratownicy-ochotnicy nie zarabiają nic. Często to jednak oni są pierwsi na miejscu tragedii, dlatego że jako przewodnicy czy instruktorzy wspinaczki cały dzień spędzają w górach. Ratownik, który jest najbliżej, udziela pierwszej pomocy, informuje pozostałych o warunkach panujących w terenie, podpowiada, czy trzeba użyć śmigłowca.
Ratownicy zawodowi dyżurują systemem 12-godzinnym. Najpierw cały dzień w pracy, potem cały dzień wolnego. Tyle że tak naprawdę wolnego nie mają wcale. Każdy z nich musi dorabiać do pensji wynoszącej średnio 3,5 tys. zł na rękę. Starsi stażem ratownicy za pracę w elitarnej jednostce z narażeniem życia i wykorzystaniem olbrzymiej wiedzy i umiejętności dostają 4,5 tys.
- Od kiedy pamiętam, zawsze był z tym problem. Choć i tak jest znacznie lepiej niż w moich czasach. Ja zarabiałem 2,7 tys. zł, co w przeliczeniu wartości pieniądza dzisiaj dawałoby jakiś tysiąc, może 1,2 tys. Dużo lepiej zarabiało się w filmach. Np. w "Spirali" Krzysztofa Zanussiego miałem stawkę kaskaderską i dostałem 4,5 tys. zł bez większego wysiłku. Na takich rzeczach można było zarobić, na ratownictwie zdecydowanie nie - potwierdza Ryszard Gajewski.
Obecnie w TOPR-ze pracuje 43 ratowników zawodowych. 41 finansuje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Rotacja jest niewielka, przyjęcia rzadkie. W 2020 r. TOPR po raz pierwszy otrzymał większe środki na wynagrodzenie, co pozwoliło zwiększyć liczbę ratowników.
- To wciąż jednak nie satysfakcjonuje wszystkich. Proszę pamiętać, że średnia wieku ratowników zawodowych wynosi 45 lat, a więc są to ludzie z rodzinami, które muszą utrzymać. Do tego jesteśmy stowarzyszeniem, więc nie mamy przywilejów, jakie posiadają inne służby mundurowe. Na szczęście 12-godzinny system pracy daje możliwość dorobienia sobie po pracy jako przewodnik czy instruktor. Oczekiwanie na wzrost wynagrodzeń jest jednak stałe - tłumaczy naczelnik Jan Krzysztof.
Jest światełko w tunelu, choć wciąż bardzo odległe. 28 lipca odbyło się spotkanie w zespole parlamentarnym ds. ratownictwa górskiego. Naczelnik TOPR-u ma nadzieję, że to początek powolnych, ale systematycznych zmian.
Okaże się, na ile politycy wyceniają ludzkie życie. Na razie kosztuje 3,5 tys. zł.
Dawid Góra