Adam Kszczot: Nie będzie łatwo, ale będzie warto

- Wychowałem się w małej miejscowości i rodzice dali mi jedną bardzo fajną wartość: powiedzieli "próbuj". No to próbuję na przykład poznać siebie - mówi trzykrotny mistrz Europy w biegu na 800 metrów.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Adam Kszczot Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Adam Kszczot

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Powiedział pan: "Każdy ma w sobie takiego małego człowieczka, z którym musi wygrać". To trudny rywal?

Adam Kszczot: Najtrudniejszy. Z nikim nie przegrywa się tak często, jak z samym sobą. Nazywam go Wiesław Jarząbek. Wiesław odzywa się dość często. Każdy jest człowiekiem, każdego dosięgają wątpliwości. Kiedy przychodzą poważne wyzwania, głos, który szuka prostej ucieczki, staje się coraz wyraźniejszy.

Da się zaprzyjaźnić z tym Wiesławem?

Trzeba go zrozumieć. Pamiętam swoją pierwszą rozmowę z lustrem. Bardzo długo się śmiałem, najpierw wewnętrznie, później już na głos. W końcu jednak się przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać.

Mówi pan do siebie czy tylko myśli?

Mówię. To daje zupełnie inny efekt. Można tylko myśleć, po cichu, ale kiedy nie słyszy się swoich myśli wypowiedzianych na głos, siła rozmowy jest dużo mniejsza.

I o czym rozmawiacie?

To trudne zderzenie. Opowiadam, co będę chciał zrobić, po co mi to spotkanie, a później przychodzi czas na zadanie trudnych pytań. Zastanawiamy się, skąd biorą się moje wątpliwości, dlaczego czuję się tak a nie inaczej. I zdarza się cud. Kiedy patrzysz w swoje odbicie, nie uda ci się nikogo oszukać. Wszystkie emocje się uzewnętrzniają, uczucia widać na twarzy, w mimice. Zaczynamy stawiać prawdziwe pytania, te, których się boimy. Wstydzimy się.

Czego się pan wstydzi?

Wątpliwości narastają z czasem. Miałem chwile, kiedy nie wiedziałem, czy faktycznie nadaję się do sportu. Cierpiałem na brak pewności siebie. Dziwne, prawda? Startujesz na obiektach zapełnionych przez trzydzieści, pięćdziesiąt, albo osiemdziesiąt tysięcy ludzi, a okazuje się, że masz problemy z wiarą we własne możliwości. Można byłoby zastanowić się, co ty tam właściwie robisz? Na takie pytania, które wtedy były codziennością, musiałem udzielić szczerych odpowiedzi, a przed lustrem wstydziłbym się okłamywać.

Bał się pan?

Strach przed porażką występuje u każdego, kto staje na starcie jakiegoś przedsięwzięcia. To bardzo naturalny stan. Każdy zakłada sukces, nikt nie dopuszcza do siebie myśli o porażce. Jeżeli się boimy, to znaczy, że nam zależy, a strach w tej formie może być sprzymierzeńcem. Tu zaczęła się praca z psychologiem - co zrobić, by go odpowiednio wykorzystać: czasami tłumić, a czasami zwyczajnie oswoić.

Jest pan trudny?

Bardzo.

Jak to się objawia?

Zdaję sobie sprawę, że moje reakcje nie zawsze są odpowiednie, ale większą motywację, by nad nimi pracować, dają mi bliscy. Powtarzają: "Adam, nie możesz z ludźmi tak rozmawiać, musisz wczuć się w rozmówcę". To do mnie dociera. Kiedy się stawiam na czyimś miejscu, staję obok i zastanawiam się jeszcze raz, zanim odpowiem. Czasami dobre chęci na zewnątrz nie wyglądają tak samo dobrze, jak je sobie wcześniej wyobrażam.

Wytrzymałby pan sam ze sobą?

Na pewno byłoby to trudne życie. Najgorzej jest, kiedy przychodzi stres przed startem. Kiedy miesiące, lata pracy muszą znaleźć kumulację w jednym dniu. Kiedy chciałoby się, żeby wszystko było idealnie. Potrzebuję wtedy wsparcia, a moja żona potrafi mi je dać bezbłędnie. W taki sposób ze mną rozmawia, rozwija, daje oparcie, że staję się lepszy. Uczę się jej, nas, coraz bardziej się otwieram. Pyta mnie: "jak ci idzie?", a czasami są potwornie trudne momenty, bo przygotowania nigdy nie przebiegają według założonego planu, zawsze pojawiają się jakieś przeszkody i wszystko staje się dla głowy bardzo uciążliwe. Wiem, że żona nie rozwiąże mojego problemu, że nie da żadnej odkrywczej rady, ale też zdaję sobie sprawę, że problem może rozwiązać sama rozmowa. Obecność Renaty jest zawsze dobra, pytania potrafią rozdrażnić, ale wtedy zastanawiam się, czy chce mi pomóc czy przeszkodzić. Przecież chce pomóc, to proste. Od jakiegoś czasu w ważnych momentach przysyła też swoje zdjęcie albo zdjęcie z naszym synkiem Ignacym i dodaje do tego złotą myśl.

Jaka była ostatnio?

"Nie będzie łatwo, ale będzie warto".

A zwycięstw też się pan boi czy tylko porażek?

Kiedy wygrywam, pojawia się strach, czy zdołam jeszcze coś poprawić. Czy dam radę się jeszcze rozwinąć, żeby wyciągnąć z tego sukcesu tak dużo, jak się da. To ogromne wyzwanie, bo sukcesów było dużo i wiem, że sprawić, by przerodziły się w kolejne, jest znacznie trudniej, niż bycie mądrzejszym po porażkach.

Umie pan nie bać się tego, na co nie ma się wpływu?

To nie to. Nie boję się tylko, jak mi nie zależy.

Po wicemistrzostwie świata w zeszłym roku mówił pan, że to były spokojne mistrzostwa, że nie myślał pan o oczekiwaniach, że to były pierwsze takie zawody. To znaczy, że panu nie zależało?

Nieładny cytat, bo wyjęty z kontekstu. Chodzi o kontrolę emocji, ukierunkowanie ich, łącznie ze strachem. Osiągnięcie sukcesu, kiedy czuje się ciężar oczekiwań, jest trudne. Ja się uczę, każdego roku jestem innym człowiekiem, z innym bagażem doświadczeń, z innym worem medali, wygranych i przegranych, ale też większym doświadczeniem. Do ostatnich mistrzostwach Europy w Berlinie podszedłem zadaniowo, pozwoliło mi to użyć emocji w odpowiednich momentach. Nadal miałem w sobie strach przed porażką, taki sportowy. Nie chciałem zawieść siebie i innych. Ale to są emocje, które mogą nas, lekkoatletów napędzać, są czymś, czym żywi się endorfina zaraz po starcie. Okazują się nie być takie straszne, bo endorfina szybko szybuje w górę.

Urodził się pan z taką świadomością samego siebie czy wypracował z czasem?

Chciałbym się urodzić i od razu mieć część tych cech, które posiadam teraz. Dziesięć lat temu byłem zupełnie inny, ale wychowałem się w małej miejscowości i rodzice dali mi jedną bardzo fajną wartość: powiedzieli "próbuj". No to próbuję na przykład poznać siebie. Przez te lata zmieniłem się tak, że nie ma skali, która potrafiłaby to oddać. Bardzo rozwinąłem się także dzięki żonie. Bliscy to mój fundament, dzięki nim jestem w stanie pójść dalej.

Jest pan agresywny?

Na bieżni.

W życiu codziennym nie?

Mam nutkę choleryka, ale nie uważam tego za dużą wadę. Jest to eksplozja emocji w danym momencie, ale później z nich schodzę, przechodzę do analizy. Nie jest tak, że krzyczę na ludzi, których mam wokół siebie. Krzyczę, jeżeli coś mnie zdenerwuje, ale bez adresata. Później szukam rozwiązania sytuacji.

W rozmowie z "Rzeczpospolitą" powiedział pan: "Chodzę już mniej wkurzony, chyba się starzeję".

To prawda. Nauczyłem się, że czasem warto poczekać i posłuchać, że warto być czujnym obserwatorem samego siebie. Obserwatorowi, który daje sobie czas, a nie ocenia tu i teraz, dużo łatwiej jest zachować spokój. Trzeba z siebie wyjść i stanąć obok, spojrzeć na sytuację z jakiejś odległości, pokiwać głową, a później przeanalizować swoje położenie i przejść do realizacji planu. Staram się ograniczać negatywne emocje, ale już ustaliliśmy, że jestem trudny. Tyle że ciągle chcę się rozwijać i sięgać tam, gdzie umysł jeszcze nie był.

Czasami zabija codzienność. Paweł Fajdek tłumaczy swoje niepowodzenie w Rio dziesięcioma dniami czekania na start. Miał za dużo czasu na myślenie. Jak pan radzi sobie ze stresem przed startem?

Trzy godziny przed startem to dla mnie ostatni moment na zakończenie drzemki. Czasami logistyka do drzemki nawet nie dopuszcza, bo trzeba jeszcze gdzieś dojechać. Dzięki współpracy z Jankiem Blecharzem wróciłem do modelu, w którym używam emocji niezbędnych do startu dopiero, kiedy przychodzi odpowiedni moment. Tam, gdzie muszę wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze, zaplanować taktykę, są nerwy, ale później nie dzieje się nic, pojawia się książka. Czasami jest to fantasy, czasami biografia. Potrzebuję odejścia od tematu biegania, bo jeżeli ładunek emocjonalny będzie za długo wysyłał nam bodźce, w momencie startu może nas zawieść.

Dlaczego czyta pan fantasy?

Może po to, żeby się odmóżdżyć. Książki oddają pole wyobraźni, wszystkie książki. Moje myśli zassane są przez literaturę, nie istnieje wtedy nic innego. Każdy z nas potrzebuje takich chwil, w każdej pracy, kiedy trzeba się całkowicie wyłączyć, choćby na krótko, od tego, co się robi na co dzień. Tylko od nas zależy, czy potrafimy się przełączyć tu i teraz, tylko wtedy naprawdę odpoczywamy.

Czyta pan biografie sportowców czy temat sportu nie istnieje?

Ostatnio sprzątnąłem na półkę historię Roalda Amundsena. Opowieść o jego zmaganiach z samym sobą, z ludźmi. To bardzo ciekawa postać, która potrafiła wyjść ze schematu, sprawdzić, gdzie są granice. Stwierdził, że coś jest jednak możliwe i to udowodnił. To książka wybrana z psychologiem - poszliśmy do księgarni, każdy wybrał sobie jakąś pozycję, co samo w sobie było już ciekawym przeżyciem.

Amundsen sprawdzał, gdzie są granice. Pan także mówił o tym, że jest trochę masochistą wiedząc, że po treningu będzie w stanie tylko wymiotować.

To jest sport, on właśnie daje możliwość poszukiwania granic wytrzymałości. Regularnie to robię. Czasami nadepnę na cienką, czerwoną linię i dochodzę do tak ogromnego zmęczenia, że wymiotuję do kosza, bywa, że cieszę się, kiedy w ogóle uda mi się do niego dojść. Ale to pozwala pokonać kolejny stopień do góry - po pierwsze fizycznie czuję się mocniejszy, po drugie: dostaję silne przekonanie wewnętrzne, że dam radę coś zrobić. Wszyscy, którzy trenowali biegi średnie, mówią, że to cholernie trudna dyscyplina, a 800 metrów, może nawet najtrudniejsza.

ZOBACZ WIDEO Adam Kszczot w nowej roli. Został wydawcą WP SportoweFakty
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×