"Wchodzę na Everest i mam ciemno przed oczami". 20 lat temu Anna Czerwińska zdobyła najwyższą górę świata

KG

Dostaję herbatę, Szerpowie szybko rozbijają dla mnie namiot. Nie jest łatwo, na przełęczy niewiele jest śniegu, wszystko zabrały huraganowe wiatry. Po chwili pojawia się Saeed. W namiocie jesteśmy razem, wkrótce dochodzi Bill, którego dziadek był Polakiem. Bill potrafi powiedzieć w moim języku jedno słowo, a jest nim "dobranoc". Nie możemy stopić śniegu na herbatę, bo nie zabraliśmy ze sobą maszynek. Przeklinam się za to w duchu, a Szerpowie mówią, że z ich kuchenką jest jakiś problem. W namiocie ciasnota, ledwo mieścimy się w trójkę z całym sprzętem, czuję, że jestem wpychana na omiataną zimnym wiatrem ścianę.

Jest godzina 23. Pojawiają się Szerpowie i stanowczo oświadczają, że czas na nas - idziemy atakować szczyt. Wychylam się na zewnątrz, wiatr wwiewa śnieg do środka, kulimy się z zimna. Wieje jak cholera.

- Saeed - zwracam się do towarzysza. - Wiem, że to nie jest zdrowe tkwić na 8000 m, ale mamy dobrą aklimatyzację, mamy też trochę zapasowego tlenu, możemy się nim wspomóc i tu poczekać. Jeśli dziś ruszymy do góry, to nie wejdziemy, nie w takiej wichurze. Jutro nie będziemy mieli sił na kolejną próbę.

Irańczyk waży moje słowa, zastanawia się, w końcu kiwa głową. Tego wieczora w górę razem z trzema Szerpami wyrusza inny uczestnik naszej wyprawy, Hiszpan Carlos Soria. Parę godzin później są z powrotem. Podobnie jak wielu innych wspinaczy, którzy zgodzili się na sugestię Szerpów. Wszyscy zawrócili. To dodało nam otuchy - podjęliśmy dobrą decyzję.

Długo rozmawiamy z Saeedem i ustalamy, że jeśli nie uda nam się ruszyć kolejnego dnia do godz. 23, to wracamy bez względu na wszystko, nawet piękną pogodę.

Dziesięć minut na szczycie

Rankiem cud! Jeszcze raz sprawdzamy plecaki i okazuje się, że jednak oboje zabraliśmy maszynki. Cały dzień topimy śnieg, dużo pijemy, jemy rybki w oleju, które zawsze zabieram ze sobą w góry. Zachodzi słońce. Dalej wieje, zbieram resztki odwagi i wystawiam głowę. Śnieg omiata mi twarz, wdziera się do namiotu, ledwo widzę, ale dzielnie wpatruję się w śnieżycę i po chwili dostrzegam, że przez białe tumany przedziera się blask gwiazd. W końcu pojawiają się Szerpowie. Przynoszą nam zupę.

- Ana, chcesz dziś atakować szczyt? - pytają delikatnie.
- Tak! - prawie krzyczę z ekscytacji.

Sprawdzamy plecaki, zakładamy raki, wciąż mocno wieje, a wiatr obniża odczuwalną temperaturę poniżej minus 40 stopni. Zabieram dwie butle z tlenem, Pasang bierze kolejne dwie. Carlos Soria rusza w górę, ale po godzinie zawraca. Bill, który spał z nami, również szybko się wycofuje, bo zamarzł mu reduktor.

CZYTAJ TAKŻE Czy Denis Urubko wróci jeszcze na K2 z Polakami? "Nie popełnię już tego błędu"

Zakładam maskę i ruszam. Daleko przede mną widzę rząd światełek. W końcu wiatr ustaje. Noc jest piękna, księżyc rozjaśnia mi drogę. Zmieniam wyczerpującą się baterię w czołówce w obawie, że któraś ze skalnych formacji może zasłonić światło księżyca. Odginam kabelki, wkładam dużą prostokątną baterię, zaginam kabelki, nakładam pokrywkę, wszystko z ogromną precyzją, nie wiadomo jak możliwą dla drętwiejących z każdą sekundą palców. Snop światła rozświetla nieprzyjazne odludzie i dodaje mi otuchy.

Jest piąta rano. Pojawia się pierwsze światło dnia. Jestem na Balkonie (8400 m), jak nazywamy ten wypłaszczający się fragment grani Everestu. Idę sama. Pasang oraz Saeed i towarzyszący mu Szerpa Tsang Dorje są w tyle. Z odległości 20 km widzę potężny masyw Makalu i przez chwilę pozostaję pod jego wrażeniem. Obiecuję sobie, że kiedyś spróbuję tam wejść.

Pierwszy ostrzejszy podmuch czuję, gdy wchodzę na Wierzchołek Południowy. Jest 8:30. Kończy mi się tlen. Butla, z której korzystam, jest prawie pusta, choć powinna być jeszcze w połowie pełna. Któryś z Szerpów musiał korzystać z niej w nocy. Co mam robić? Mogę ustalić przepływ na poziom pół litra na minutę. To absolutne minimum, poprawi mi nieco komfort psychiczny, ale ciało prawie tego nie poczuje. Analizuję sytuację. Normalnie bym zawróciła, bo obiecałam mamie, że zawsze w górach będę minimalizować ryzyko. Gdyby Mysza żyła, tobym zawróciła, ale jej już nie ma.

Po raz pierwszy czuję, że życie należy tylko do mnie i jeśli coś się stanie, to przynajmniej mama nie będzie po mnie płakać. Maska i gogle izolują mnie od świata. Słyszę tylko szum tlenu, jego miarowy przepływ, i cichutkie pykanie zaworków maski. Już nie wiem, czy ja naprawdę tam jestem, czy to wszystko mi się tylko śni. Nagle dociera do mnie głos mojej mamy: "Anulek, to jest tylko 100 metrów. Idź do góry. Nikt inny nie mówi do mnie "Anulek", tylko Mysza. To zwiększa moją determinację.

Ruszam, podążając śladem trójki w pomarańczowych kombinezonach. Tlenu jest niewiele, ale wspinam się, docieram do Uskoku Hillary'ego, ostatniej przeszkody przed wierzchołkiem. Z jednej strony skała, z drugiej lodowe nawisy, w środku - coś w rodzaju komina. Wypina mi się rak. Siłuję się z nim chwilę, patrząc na trzy kilometry powietrza między nogami. Uskok nie jest trudny, pokonuję go bez problemów i wznoszę się, spoglądając na olbrzymie nawisy wywieszone nad ścianą Kangshung, wschodnią stroną Everestu.

Co chwila spoglądam na sylwetki przede mną. Przystają, ale nie siadają, niech oni, do jasnej cholery, w końcu usiądą, wtedy będę wiedziała, gdzie jest szczyt. Odwracam się, ale nikogo nie widzę za sobą. Goni mnie mgła, widzę też wirujące, wilgotne płatki śniegu. Pogoda się załamuje. W końcu wspinacze przede mną siadają! Prawie nie mam już tlenu, ale przyspieszam. Stawiam ostatnie kroki, z wysiłku ciemno mi się robi przed oczami, klękam. Czuję poklepywanie, ktoś mi gratuluje, mówi, że jestem dzielną dziewczyną, ktoś inny przez radio informuje bazę, że "jakaś Polka weszła na szczyt".

Po chwili odzyskuję wzrok. Jest godz. 10. Ludzie, w końcu jacyś ludzie! Okazuje się, że to trzech wspinaczy z Andaluzji. Tak bardzo doskwierała mi dotąd samotność. Zakręcam reduktor. Hiszpanie dziwią się, bo na ogół ludzie na szczycie ustawiają przepływ tlenu na większy, ale mnie na to nie stać. Wyciągam mój stary aparat, modląc się, by taśma nie strzeliła. Hiszpanie robią mi zdjęcia, film na szczęście się nie zacina. Spotkana trójka rusza w dół. Daję sobie na szczycie dziesięć minut. Niczego jednak nie widać, pogoda psuje się z każdą chwilą. Wysokościomierz pokazuje 9000 metrów. O 150 za dużo. Urządzenie się myli, bo to barometr - tak właśnie reaguje na spadek ciśnienia.

Jestem na szczycie. Mam swoją Koronę Ziemi.

"Ana, to koniec"

O 10:10 ruszam w dół. Spod szczytu zabieram kilka kamyczków na pamiątkę. Mam problemy z równowagą, odwracam się twarzą do stoku, schodzę tyłem. Przy Uskoku Hillary'ego spotykam Saeeda i dwóch Szerpów. Irańczyk jest bardzo zmęczony.
- Ile jeszcze do szczytu - pyta.
- Pół godziny – odpowiadam, ale gdy widzę grymas na jego twarzy, poprawiam się, że "tylko dwadzieścia minut".

Schodzę na Balkon. Nie widać już Makalu. Gdzie są ślady? Wieje coraz mocniej, widoczność spada. Nie wiem, którędy powinnam iść. Przysiadam i czekam. W końcu Saeed i Tsang Dorje wracają ze szczytu. Saeed przystaje, ale Szerpa pędzi w dół. Krzyczę jeszcze za nim, ale nie odwraca się. Pasanga nigdzie nie ma. Co się mogło stać? Zostajemy we dwójkę.

CZYTAJ TAKŻE Zimowi zdobywcy, ludzie ze stali. Rozpoznaj tych, którzy jako pierwsi zimą weszli na ośmiotysięczniki

Znajdujemy ślady. Prowadzi Saeed. Schodzi szybko, ale wkrótce zaczyna się z nim dziać coś dziwnego. Jeszcze przed chwilą zachowywał się normalnie. Zauważam, że skończył mu się tlen w butli. Ściągam mu maskę, żeby łatwiej oddychał. Robi parę kroków i siada. Wstaje i znów – przysiada. Pomagam mu przepinać się na kolejnych punktach asekuracyjnych. Jest coraz słabszy. Po chwili kładzie się na śniegu.

- Saeed, co ci jest, szybko, musimy schodzić - dopinguję go, ale Irańczyk nie ma sił. Próbuję ciągnąc go za uprząż, postawić na nogi, zmusić do wysiłku. Nie jestem jednak w stanie go podnieść.
- Ana, to koniec - szepcze.
- Saeed, słuchaj, robię ci tu w śniegu platformę. Przypinam cię do poręczówki. Zostawiam ci zapasowe rękawice. Masz tu siedzieć. Ja schodzę najszybciej, jak mogę. Sprowadzę pomoc.
- Pożegnaj ode mnie moją rodzinę - mówi Saeed. - I wybacz mi.
Jest po 14.

17 godzin bez picia

Gdzie jest Pasang? Gdzie jest Tsang Dorje? Myśli kłębią się w głowie, nogi same mnie niosą. Znów mam to poczucie nierealności. Nie do końca panuję nad ciałem. Dlaczego ja tak szybko schodzę?
Otwieram oczy. Gdzie ja jestem? Dlaczego rękawiczka zwisa mi z przegubu, zamiast ochraniać dłoń? Czy jestem w Tatrach? To Kazalnica? Próbuję złapać równowagę. Patrzę na zegarek. Jest 17. Spoglądam między nogi. Lina! No, tak! Przecież jestem na Evereście!
Powoli odzyskuję świadomość. Musiałam spaść, ale szczęśliwie byłam wpięta w linę poręczową. Żyję. Schodzę.

Teren zaczyna się wypłaszczać. Z góry sypią się kryształki lodu. To Pasang! Pytam, co z Saeedem, ale Szerpa kręci tylko głową. Po chwili widzę namioty. Mija mnie podążający w górę mężczyzna. Widzę, że niesie trzy butle z tlenem. Gdzie on idzie tak późno? Pyta, czy może mi jakoś pomóc. Namioty są już blisko. Z jednego wyłania się sylwetka Szerpy. To Tsang Dorje! Wita mnie herbatą. Piję łapczywie i wyrzucam z siebie: "Tsang! Saeed potrzebuje pomocy, został poniżej balkonu". - Nie martw się, Ana, akcja ratunkowa już jest w drodze, ściągną go.

Wchodzę do namiotu i padam ze zmęczenia. Nie ściągam raków, butów, uprzęży ani plecaka. Przypominam sobie, że nic nie piłam od 17 godzin. Jak można zrobić coś tak głupiego? Na tej wysokości musimy pić kilka litrów płynu dziennie, inaczej szybko się odwodnimy. Wypijam pół litra wody z butelki, którą miałam cały czas w kombinezonie, ściągam raki, buty i uprząż. Wchodzę do śpiwora i zasypiam.

Być jak olbrzym z "Zielonej Mili"

Budzą mnie podniesione głosy i światło. Mój namiot zaczyna się poruszać.
- Wynoście się, dajcie mi spać! - krzyczę.
Słyszę głos Saeeda. Prowadzą go. Żyje. Mężczyzna, którego mijałam, okazał się Amerykaninem, wyruszającym po swoich towarzyszy, którzy pogubili się pod szczytem Everestu. Wracając, znaleźli Irańczyka, dali mu tlenu i sprowadzili.
- Ana, używaj tlenu, bo gadasz bez sensu! - usłyszałam od Saeeda.
Rano jest w lepszej formie ode mnie, tlen przywrócił mu siły. Zbieram się długo i ruszam w dół. Dwa dni później jestem w bazie. Witają mnie jako najstarszą kobietę, która zdobyła Mount Everest. Wstydzę się, mam przecież dopiero 51 lat.

Ciało mojej mamy zostało przechowane do mojego powrotu w chłodni. Nie wolno otwierać trumny w takim przypadku, ale dla mnie robią wyjątek. Wkładam do środka ulubione koraliki, buteleczkę koniaku i kartkę z Koroną Ziemi, na której odznaczała kolejne szczyty. Dopisuję: Mount Everest.

Przypominam sobie scenę z "Zielonej Mili", w której olbrzym ożywia martwą mysz. Myślę sobie, że gdybym była przy mamie w momencie jej zasłabnięcia, to moją potężną energią bym moją Myszę także ożywiła.

DOMINIK SZCZEPAŃSKI

CZYTAJ TAKŻE Koronawirus. Simone Moro: To przerażające, że oni umierają w taki sposób

CZYTAJ TAKŻE Wyprawa na Broad Peak kosztowała Denisa Urubkę ok. 100 tys. zł. Ministerstwo nie pomogło

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×