Cezary Trybański: Gra w NBA spełnieniem marzeń

Jakub Artych
Jakub Artych
Pamięta pan swój debiut w NBA?

- Jasne, graliśmy u siebie z Minnesota Timberwolves. Pamiętam, że chciałem zrobić wsad, ale byłem faulowany. Kto wie jakby to wyglądało, gdyby udało mi się to zrobić?

Pierwszym klubem był Memphis Grizzlies, z którym podpisał pan trzyletni kontrakt. Czuje pan największy sentyment właśnie do tego klubu?

- Największy sentyment czuję chyba do Phoenix Suns. Był to młody zespół, gdzie wszyscy mi pomagali. Na początku unikałem rozmów z chłopakami. Mówiłem im, że słabo mówię po angielsku. Jednak oni stwierdzili, że jest dobrze i chcieli, żebym z nimi rozmawiał. Myślę, że taka bariera była w Memphis, wygryzłem jednego z zawodników i pozostali stworzyli taką atmosferę. Nawet nie próbowali ze mną rozmawiać. Ciągle mówili, że mój angielski nie jest poprawny i mnie nie rozumieją. Z drugiej strony był tam Pau Gasol, który potrafił mnie zrozumieć i nie było dla niego problemem, że słabiej mówię po angielsku.

Grając spotkania w różnych miastach, jest szansa, aby coś zwiedzić i zobaczyć?

- Myślę, że tak. Wszystko zależało od terminarza. Często było tak, że przylatywało się na mecz dzień wcześniej. Wtedy popołudnie było wolne, później trening i mecz. Czasami od razu po meczu leciało się na kolejne spotkanie i wtedy dzień był wolny. Byłem kiedyś zaproszony z całą drużyną do domu Dikembe Mutombo, który był naprawdę olbrzymi. Całe zwiedzanie domu zajęło ponad godzinę. Były też inne atrakcje, które spokojnie mogliśmy zobaczyć.

Czy dzień meczowy w Stanach Zjednoczonych bardzo różni się od tego w Europie?

- Wszystko zależy od trenerów, jak do tego podchodzą. Duże znaczenie miała również częstotliwość rozgrywania meczów. Jeśli było mniej spotkań, to rano zawsze były treningi taktyczne, ustawiane pod przeciwnika, było sporo rzutów. Później szliśmy do hotelu odpoczywać, a wieczorem mieliśmy już mecz. Młodzi zawodnicy przyjeżdżali dużo wcześniej na halę, grali między innymi jeden na jeden. Później przybyli weterani, którzy mieli trening rzutowy a młodsi mogli iść wtedy na siłownię. W Europie jest trochę inaczej. Rano jest tylko trening rzutowy, a wieczorem przychodzi się na mecz.

Trudno wytrzymać zawodnikom obciążenia, grając co 2-3 dni?

- To zależy od organizmu danego zawodnika. W każdym klubie w NBA była świetna odnowa biologiczna. Były sauny i jacuzzi, które naprawdę dają efekty. Nieraz czułem się po treningu bardzo zmęczony i obolały. Po wszystkich zabiegach organizm szybko się regenerował.

Na parkietach NBA spotkał pan wielu wyśmienitych zawodników. Który z nich zrobił na panu najlepsze wrażenie?

- Dorastałem w czasach, kiedy na parkietach rządził Michael Jordan. Będąc nastolatkiem marzyłem o tym, aby chociaż z ostatnich miejsc na hali zobaczyć jego mecz. Miałem to szczęście, że grał przeciwko mojej drużynie. To było niesamowite uczucie poznać go. Mogłem stanąć na tym samym parkiecie, przybić z nim "piątkę". Z graczy podkoszowych największe wrażenie zrobił na mnie Shaquille O'Neal, na żywo wydawał się jeszcze większy niż w telewizji. Był naprawdę silny, a do tego bardzo zwinny jak na swoje warunki.

Za oceanem mamy na chwilę obecną jednego rodaka. Czy Adam Waczyński ma szansę wkrótce dołączyć do Marcina Gortata?

- NBA jest nieobliczalną ligą, jest to wielki biznes. Jeśli Adam spodoba się choćby jednemu trenerowi, to znajdzie tam miejsce. Tego mu życzę, gdyż zasługuje na to. Jego kariera rozwija się bardzo dobrze. Na mistrzostwach Europy udowodnił, iż potrafi wziąć na siebie ciężar gry. Byłoby fajnie, jakby się tam pojawił.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×