Monika Pyrek: Lekarz powiedział: "Hashimoto". Czekałam na wyrok

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Poza tym wydaje mi się, że już się narywalizowałam w życiu. Nie mam czegoś takiego, że jestem na zawodach, kibicuję kolegom i mówię: "ach, też bym poskakała". Raczej myślę: "Boże, jacy oni są biedni! Nie chcę więcej takiego stresu". Nawet, kiedy gram w tenisa i poczuję nagle chęć rywalizacji, to po chwili zaczynam się z siebie śmiać.

Na skocznię już pani nie wróci?

Myślę, że nie. Kiedy namawiają mnie na mistrzostwa weteranów, stanowczo odmawiam.

Jest nasycenie?

Tak. Spełniłam się ambicjonalnie, nie mam już potrzeby rywalizacji.

Jasne, nie udało mi się zdobyć medalu igrzysk olimpijskich. Dla mnie spełnienie jest jednak wówczas, kiedy człowiek może spojrzeć za plecy i uśmiechnąć się do swoich wspomnień. Ja tak mam.

Podejrzewała pani kiedyś rywalkę o doping?

Trudno w tyczce stosować doping, u nas często o wyniku decyduje psychika. Podejrzenia zawsze jednak są, w mojej konkurencji przez lata panowały przecież Rosjanki. Nikogo oczywiście nie oceniam, nie oskarżam. Żadnej z rywalek nie złapano. W głowie zostaje jednak pytanie: "a może zdobyłam ten medal olimpijski?". W Atenach byłam czwarta, wyprzedziły mnie tam dwie Rosjanki. W Pekinie zajęłam piąte miejsce, a przede mną były trzy.

Podałaby pani dłoń dopingowiczowi?

Myślę, że nie. Gdyby okazało się, że doping jednej z dziewczyn uniemożliwił mi osiągnięcie sukcesu, to pewnie założyłabym jej sprawę cywilną. Namawiałabym też do tego inne zawodniczki.

Kontrole dopingowe to był koszmar?

Po zakończeniu kariery przyszła ogromna ulga. Nie chodzi tu nawet o procedurę kontroli, ale samą konieczność ciągłego informowania o miejscu pobytu. Dochodziło do tego, że będąc na roztrenowaniu musiałam pytać znajomych, czy jeśli przyjedzie do mnie kontrola, to oni wpuszczą ją do domu. To był ogromny dyskomfort.

Zdarzało się pukanie o szóstej rano?

Sama wyznaczyłam taką godzinę kontroli. Dzięki temu miałam pewność, że będę wówczas w domu. Czasem kontrole zdarzały się to raz na miesiąc, a czasem dwa razy w ciągu dnia. Bywało i tak, że wybijała dwudziesta trzecia, ja właśnie wyszłam z toalety i musiałam później siedzieć z kontrolerami do czwartej rano. Innym razem tak pobrali mi krew, że miałam wylew na całą rękę i nie mogłam trenować przez trzy dni.

Procedura była krępująca?

W pewnym momencie człowiek chce po prostu zrobić swoje i mieć wszystko za sobą. Nie przejmować się tym, że podczas robienia siku ktoś podejdzie i gwałtownie podniesie koszulkę, bo opadła. Na mojej pierwszej kontroli, w 1996 roku w Malmo, lekarz siedział ze mną siedem godzin. Aż dali mi, 18-letniej dziewczynie, piwo. Pomogło.

Kim dziś jest Monika Pyrek? Dziennikarką, popularyzatorką sportu, czy - piękne słowo - działaczką?

Jestem obecna w strukturach. Społeczna Rada Sportu, POLADA, wcześniej komisje zawodnicze. Lubię to, lubię pomagać ludziom. Ciągle na sercu leży mi dobro polskiego sportu. Fajnie, gdyby młodsze pokolenia miały łatwiej niż ja. Także dlatego stworzyłam fundację. Powiedzmy więc, że jestem społecznikiem.

Organizujecie Alternatywne Lekcje Wuefu. Trudniej zachęcić młodego człowieka do sportu?

Tak, bo więcej jest bodźców i możliwości. Nie obrażam się jednak na dzieciaki. Nie ma sensu ich zatrzymywać, trzeba za to pokazywać im pozytywne walory nowych technologii.

Podczas zajęć oferujemy im między innymi wirtualne gry. Wybieramy takie, gdzie muszą się zmęczyć. Mamy na przykład piłki do koszykówki, które mierzą prędkość i pokazują ją na telefonie. Są też częścią gry, bo każde kolejne trafienie wydłuża czas.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×