Polak nie wytrzymał po starcie za granicą. "To był po prostu żart"

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP/EPA /  / Na zdjęciu: Albert Komański
PAP/EPA / / Na zdjęciu: Albert Komański
zdjęcie autora artykułu

- Porównując zawody z Grecji do mityngów tej samej klasy w Polsce, to jest przepaść - przekonuje Albert Komański, który w tym tygodniu wystartował w mityngu w Vari. I był w szoku, gdy zobaczył panujące tam warunki.

W tym artykule dowiesz się o:

Albert Komański rozpoczął sezon letni od zwycięstwa - Polak uzyskał najlepszy czas dnia na 200 metrów podczas środowego mityngu w Vari (21,04 s). I to jedyny pozytyw dla naszego sprintera, który wrócił z Grecji bardzo zdenerwowany.

Dlaczego?

Po występie w zawodach 24-latek opublikował wpis w mediach społecznościowych, w którym mocno skrytykował organizatorów mityngu. I ujawnił, z czym musiał sobie tam radzić, podobnie jak dwaj pozostali reprezentanci Polski - Przemysław Słowikowski i Marek Zakrzewski.

"Stanowczo odradzam ten mityng innym. Organizacyjnie bardzo słabo, dojazd zorganizowaliśmy sami z Przemkiem i Markiem taksówką. Bieżnia z czasów prawdopodobnie Pana Woronina, rozgrzewka na kortach tenisowych z rozłożonym tartanem (ok. 20m) z kratką odpływową na środku" - napisał w serwisie "X" Komański.

Postanowiliśmy dopytać zawodnika o szczegóły tego, co zobaczył w Grecji.

- Puściły mi nerwy? To chyba jednak za duże słowa. Po prostu organizacja była bardzo słaba, co wpłynęło na wyniki zawodników. Porównując zawody z Grecji do mityngów tej samej klasy w Polsce, to jest przepaść - nie ma wątpliwości.

Komański nie żałuje wprawdzie wyjazdu do Vari, choć przede wszystkim cieszy się, że wrócił bez kontuzji.

ZOBACZ WIDEO: Czerkawski po karierze miał mnóstwo zajęć. Teraz zdradza, kim jest dziś

- Nie ma co żałować, po prostu potraktowaliśmy ten start jako formę treningu i doświadczenie. Wiem tyle, że więcej się już tam nie wybiorę, podobnie chyba jak koledzy. To nie ma sensu, nie dało się tam osiągnąć dobrych wyników, nawet z korzystnym wiatrem. Bieżnia pozostawała wiele do życzenia, miejsce do rozgrzewki było po prostu żartem. Łatwiej tam było zrobić sobie krzywdę niż się dobrze rozgrzać - ujawnia.

Wynik 21,04 s nie jest wprawdzie rewelacyjny, ponad pół sekundy gorszy od jego rekordu życiowego na stadionie (20,49 s), ale jego zdaniem występem pokazał, że z jego formą jest wszystko w porządku.

- Mimo wszystko okazałem się najlepszy, a byli tam zawodnicy z rekordami życiowymi na poziomie 20,20 s. Więc skoro wygrałem, musi to coś znaczyć. To wskazówka, że wszystko idzie w dobrą stronę - zapowiada srebrny medalista ubiegłorocznych Igrzysk Europejskich.

Przed Komańskim bardzo intensywne tygodnie - w sobotę czeka go start w Memoriale Janusza Kusocińskiego w Chorzowie, na początku czerwca mistrzostwa Europy w Rzymie, a także walka o udział w igrzyskach olimpijskich w Paryżu.

- Na liście jest wszystko - mistrzostwa Europy, wyjazd na igrzyska olimpijskie, poprawa rekordu życiowego. W Rzymie celuję w finał, półfinał to absolutne minimum. Fajnie byłoby też powalczyć ze sztafetą o dobry wynik, a także zakwalifikować się z nią do Paryża. Nie udało się na Bahamach, więc czas na łatwiejszą kwalifikację już minął - nie ukrywa sprinter.

Przypomnijmy, że naszej sztafecie mężczyzn 4x100 metrów jako jedynej z naszych nie udało się wywalczyć olimpijskiej kwalifikacji podczas niedawnych mistrzostw świata sztafet w Nassau. Co teraz? Ich jedyną szansą jest awans z rankingu, jednak aby tego dokonać, Biało-Czerwoni musieliby zbliżyć się do rekordu kraju 38,15 s.

- Teraz trzeba biegać w okolicach rekordu Polski, bo wprawdzie obecnie wystarczy 38,30 s, to inne kraje na pewno też się poprawią. Ciężko też przewidzieć, ile razy uda nam się wystartować, liczę, że uda się dwukrotnie zebrać ekipę i poprawić nasz wynik - podsumowuje.

Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty