Zbigniew Boniek, Piłkarz 60-lecia: Nie zamierzam nikogo przepraszać

 Redakcja
Redakcja
Kogoś w setce z rodaków panu brakuje?

- Na pewno Lubańskiego, Lewandowski musiałby przywieźć medal z tegorocznego Euro, żeby aspirować do setki wszech czasów na świecie. Życzę Robertowi, żeby na 70-lecie "Piłki Nożnej" nikt już nie brał pod uwagę Bońka czy Deyny, żeby przebiło się obecne pokolenie. Bo to by oznaczało, że dwie czy trzy najbliższe duże imprezy były bardzo udane w wykonaniu tej generacji. Ściskam kciuki za Lewandowskiego, Krychowiaka, Kamila Glika. I to nie tylko dlatego, że żaden ich sukces niczego z mojej gabloty nie usunie. A co do Lubańskiego - Włodek był nieprzeciętnie zdolny i mocny, ale jego gablota jest pełna przede wszystkim polskich pucharów. Trochę zabrakło sukcesów międzynarodowych, pewnie także zdrowia i wyjazdu na finały mistrzostw świata w 1974 roku, z których Polska przywiozła medal.

Krychowiak i Glik mają niewielkie szanse w walce o popularność z Lewandowskim. Tak to już się układa, że śmietankę spijają piłkarze ofensywni.

- Tak było, jest i będzie, nikt nie może obiecać, że życie okaże się sprawiedliwe. Przecież w zespołach muzycznych jest dokładnie tak samo, to znaczy ta najładniejsza, która się najładniej uśmiecha, zawsze będzie najpopularniejsza, choć nie zawsze musi najlepiej śpiewać. A co by pozytywnego się nie zadziało w obecnej reprezentacji, będzie się kręcić wokół Roberta. Tyle że on powinien mieć świadomość, jaki wkład w jego reprezentacyjną karierę mają ludzie od czarnej roboty. Zawsze będę gotów do pomocy Waldkowi Matysikowi, Stefanowi Majewskiemu, Markowi Dziubie czy Andrzejowi Buncolowi, bo nigdy nie zapomnę jaki wkład w wyniki drużyny, której byłem twarzą, oni włożyli. Lewandowski jest dziś twarzą kadry, tak jak ja byłem w latach osiemdziesiątych, czy Deyna w siedemdziesiątych, ale to nie oznacza, że ci, którzy z nami grali, Lato, Heniu Kasperczak, Władek Żmuda, Robert Gadocha, Włodek Smolarek, Józek Młynarczyk czy Janek Tomaszewski byli słabszymi piłkarzami. Nie! Tak samo dziś nie można powiedzieć, że Krychowiak, czy Glik ustępują Lewandowskiemu klasą. Owszem, splendor zasłużenie spływa na Roberta, ale bez innych dobrych piłkarzy trudno byłoby marzyć o sukcesach drużyny.

Temat relacji na linii Boniek-Deyna był poruszany wielokrotnie. I utarło się, że przy zderzeniu takich dwóch indywidualności musiało zaiskrzyć.

- Żadne zderzenie indywidualności nie nastąpiło, to mity. Byliśmy zupełnie innymi piłkarzami, inne mieliśmy charaktery, inaczej poukładaliśmy kariery. Jeden drugiemu nie wchodził w jego pułap. Nadawaliśmy na innych falach, graliśmy inną piłkę. Na tyle, że bardziej się uzupełnialiśmy niż sobie przeszkadzaliśmy w reprezentacji.

W Jockey Clubie jednak doszło do spięcia, podczas finałów MŚ w Argentynie. Przy stole pingpongowym.

- Albo rozmawiamy poważnie, albo nie. Takich incydentów jak mój i Kazia przy stole to było w polskim futbolu reprezentacyjnym tysiąc dwieście dwadzieścia dwa. Gdyby to Kowalski chciał zabrać rakietkę Malinowskiemu, nikt w ogóle nad tą kwestią by się nie pochylił, a już tym bardziej nie przypominał jej po 40 latach. A że to Deyna chciał od Bońka, zrobiło się wielkie halo. Niepotrzebnie. Prawda była taka, że powiedziałem Kaziowi, żeby poczekał aż skończę. I dokończyłem grać, a za kwadrans, czy 20 minut już znowu normalnie gadaliśmy. Dla mnie sprawa jest prosta - miałem z Deyną bardzo fajne relacje, kiedy z Juventusem latałem do USA na zgrupowania, przyjeżdżał na moje zaproszenie i był z nami po trzy, cztery dni. Akurat tamten rozdział jego życia znam pewnie lepiej niż większość ludzi, którzy uważają się za przyjaciół Kazia. Zresztą na boisku też dobrze się rozumieliśmy. On był rozgrywającym, a ja jako młody chłopak grałem obok, jako pół-prawy albo pół-lewy pomocnik. Ja biegałem za siebie i za Deynę, Kazio myślał za siebie, za mnie, i za innych. Jak jeszcze za plecami mieliśmy Adama Nawałkę, który miał świetny odbiór i znakomicie wykonywał czarną robotę, mogliśmy podyktować warunki każdemu przeciwnikowi na świecie. Problem polega na tym, że Kazio umarł w tragicznych okolicznościach i dziś tylko ja mogę mówić o naszych relacjach. Proszę mi wierzyć - zawsze miałem dla niego szacunek i wielki respekt, bo jeśli ktoś zasługiwał na miano Pana Piłkarza, to Deyna w pierwszej kolejności.

Deyna był rozgrywającym. A pan? Przypominam sobie przynajmniej trzy, cztery boiskowe role Bońka. Napastnika, ofensywnego pomocnika, rozgrywającego, a nawet libero.

- Byłem wszechstronnym zawodnikiem, mogłem grać na siedmiu, czy nawet ośmiu pozycjach. Przede wszystkim jako drugi napastnik albo wchodzący pomocnik, ale raz zagrałem też na pozycji lewoskrzydłowego. W jednym z najważniejszych meczów w życiu, który zaważył na mojej karierze - Argentyna kontra reszta świata w 1979 roku. W Romie, pod koniec kariery grałem bardzo często na libero, to znaczy kiedy środkowi obrońcy mieli kontuzje, trener zawsze mnie wycofywał z pozycji rozgrywającego i na sześć meczów co najmniej pięć wygrywaliśmy albo przynajmniej remisowaliśmy. Mogłem grać praktycznie w każdym sektorze, ale dziś ludzie pamiętają przede wszystkim to, co robiłem od połowy boiska w górę.

Michel Platini w biografii wydanej w ubiegłym roku określił, że był specjalistą od gry na pozycji 9,5. I chyba Bońka w Juventusie też trzeba by określić podobnie. Pytanie tylko: 7,5, 8,5, 10,5, czy 11,5? Bo najczęściej można było odnieść wrażenie, że jest pan wolnym elektronem.

- Od 7,5 w górę, właściwie każda połówka do mnie pasowała. Graliśmy u Giovanniego Trapattoniego futbol totalny, zupełnie inny w fazie obrony niż w ataku. A ja byłem zawodnikiem, który dobrze czytał grę i bardzo szybko potrafiłem wyłapać słabsze punkty w obronie przeciwnika. Byłem bardzo dynamiczny, więc mogłem ścigać się z każdym obrońcą, dodatkowo miałem Michela, który rzucał świetne, naprawdę bardzo dokładne piłki, więc jeśli już wybadaliśmy rywala, łatwo z nami nie miał. W ubiegłym tygodniu we włoskiej telewizji trener Trapattoni był odpytywany na okoliczność tamtego Juventusu i sprawił mi wielką przyjemność. Zapytany o kluczowego zawodnika dla strategii, którą stosowaliśmy, powiedział, że był nim Boniek. Żeby jednak nie było, że jestem nieskromny - najwięcej goli strzelał Platini, bo to on był najlepszy z nas wszystkich.

Właśnie szybkość była pańskim największym atutem, czy może przygotowanie taktyczne, o którym pan wspomniał? No bo raczej nie technika...

- ...a właśnie że technika! Wiem, że wrażenie mogło być inne, bo ja z reguły przy piłce byłem na pełnej szybkości. A wówczas, na dodatek z przeciwnikiem na plecach, nie jest łatwo o kontrolę nad piłką. Podam zresztą prosty przykład z życia wzięty - w ostry zakręt o wiele łatwiej wchodzi się przy szybkości powiedzmy 80 na godzinę niż 230. Tymczasem ja na boisku biegałem najczęściej, oczywiście przykładając odpowiednie proporcje, właśnie 230, więc nie zawsze wszystkie kontakty z piłką były dopieszczone. Bo nie mogły być. Pomijając fałszywą skromność, ale też zarozumiałość, naprawdę umiałem grać w piłkę. Choć oczywiście prawdą jest też to, że miałem płuca do biegania. Proszę sobie wyobrazić, że na 200 meczów, które - wraz z pucharowymi - rozegrałem we Włoszech, pewnie w 190 miałem indywidualne krycie. I na dobrą sprawę nie spotkałem nikogo, wśród tych, którzy mnie pilnowali, kto nie miałby dla mnie szacunku. Zresztą o czym mówimy! Kiedy w 1983 albo 1984 roku były zawody dla najlepszych techników z Serie A, Juve delegował na ten turniej Bońka, a nie kogokolwiek innego.

Czy Zbigniew Boniek był lepszym piłkarzem niż Robert Lewandowski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×