Zbigniew Boniek, Piłkarz 60-lecia: Nie zamierzam nikogo przepraszać

 Redakcja
Redakcja
Z jakim skutkiem wystartował pan w tym turnieju?

- Reguły były proste: trzeba było żonglować w strefie ograniczonej kółkiem do hula-hoop, wszyscy startowaliśmy równocześnie. Pamiętam, że w zawodach uczestniczyli Kale Rummenigge, Daniel Passarella, Diego Maradona, a nagrodą był najnowszy Renault, model z wyższej półki, naprawdę fajny. Proszę zgadnąć, kto wyjechał tą Renówką?

Obstawiam, że Maradona.

- To myli się pan! Otóż tę fajną furę wygrał Boniek. Było nas bodaj siedmiu, rywale byli ustawieni blisko siebie, więc nie dość, że trzeba było naprawdę dobrze panować nad piłką, to jeszcze poradzić sobie z presją żonglujących obok naprawdę znakomitych piłkarzy.

Akurat z presją to pan raczej nie przegrywał. Nawet byłem zdziwiony, że kiedy zapytałem o największe atuty, w pierwszej kolejności nie wymienił pan psychiki.

- OK., głowa była moją bardzo mocną stroną, nigdy przed meczem nie czułem się przegrany. Byłem pewny siebie, miałem przekonanie, że każdego przeciwnika można ograć i to było zaraźliwe. W tym sensie, że moje nastawienie emanowało na innych członków zespołu. Dość szybko zacząłem grać w poważną piłkę i już mając 18, 19 lat zauważyłem, że jestem w stanie okiwać i obiec rywali uważanych za tuzów polskiej piłki. A trzeba pamiętać, że wówczas nasz futbol był w ścisłej światowej czołówce i wszyscy najlepsi piłkarze grali w naszej ekstraklasie. Nie musiałem długo czekać na powołanie do pierwszej reprezentacji. Tam mogłem przekonać się, czy na treningach odstaję od - na przykład - króla strzelców mistrzostw świata. A takie kwestie piłkarz wyczuwa momentalnie. No i kiedy przekonałem się, że nie odstaję od Grzesia Laty, to kogo miałem się bać? A kiedy w pucharach strzeliłem dwie bramki w Manchesterze, zauważyłem, że mogę błyszczeć także na arenie międzynarodowej, że za granicą też nie ma zawodników, z którymi nie umiałbym sobie poradzić. To nie stało się z dnia na dzień, to był proces, ale właśnie w taki sposób zbudowałem psychikę.

Potrafił się pan oszczędzać? Włoski pseudonim "bello di notte", czyli piękność nocy, wziął się stąd, że błyszczał pan przede wszystkim w meczach pucharowych, które były rozgrywane przy sztucznym oświetleniu.

- W meczach pucharowych błyszczałem z kilku powodów. Lubiłem grać wieczorem, to prawda, ale nie wolno też pominąć innego ważnego szczegółu - nikt nie bronił tak dobrze, jak zespoły w Serie A. Zagraniczne zespoły grały wtedy z reguły z czterema obrońcami ustawionymi w linii, miałem o wiele więcej swobody niż w lidze włoskiej. Zastanawiam się zresztą, jak wyglądałby Leo Messi przeniesiony do moich czasów w Italii. Maradona był znakomity, był najlepszy na świecie, wyprzedzał wszystkich. Dawał radę mimo najbardziej opresyjnego systemu gry, jaki kiedykolwiek się pojawił. Nie był tak chroniony przepisami i przez sędziów, jak dziś jest Messi, miał plastra w każdym meczu. Mimo tego w każdym występie błyszczał. Bo był geniuszem, nigdy nie widziałem innego równie dobrego piłkarza. Dziś Messi jest najlepszy, ale ciekawe jak prezentowałby się przy indywidualnym kryciu? OK., wiem że od razu pojawią się głosy, że plaster mógłby się co najwyżej skompromitować przy Leo, ale odciąłby Argentyńczyka od połowy podań. Mało tego, Messi lubi cofnąć się pod prawą linię autową, a kiedy tam dostanie piłkę rozpędzić się po diagonalnej mijając kilku rywali. W moich czasach miałby pół metra swobody. Czy też zdołałby się tak napędzić? Dziś każdy, kto brutalnie zaatakowałby Leo, byłby medialnie skończony, arbitrzy też nie dają robić krzywdy artystom. Maradona nie miał takich udogodnień, a mimo to i tak był największy. Dlatego dla mnie jest piłkarzem wszech czasów. Trochę odbiegłem od tematu, ale w Serie A ja także nie zawodziłem. Proszę sobie wyobrazić, że na 6 sezonów rozegranych we Włoszech cztery razy byłem wybierany do jedenastki sezonu na swojej pozycji.

Mimo że mecze były rozgrywane w pańskich czasach wyłącznie o 15.30?

- Mimo tego. Liga honorowała noty z trzech tytułów: "Tuttosport", "La Gazetta dello Sport" i "Corriere dello Sport". Na podstawie sumy ocen wybierano najlepszych na poszczególnych pozycjach. W Juve byłem klasyfikowany jako 11, czyli drugi napastnik, choć zdarzało mi się grać nawet głęboko w pomocy. Najczęściej jednak występowałem w pierwszej linii. Natomiast w Romie grałem z 4, czyli jako główny rozgrywający. I na tej pozycji także byłem najbardziej regularny. Nie dziwię się jednak tej ksywce "bello di notte", bo w finałach naprawdę błyszczałem. Strzeliłem dwa gole Liverpoolowi w Superpucharze, zdobyłem bramkę w finale PZP, kiedy rywalem było FC Porto, a w finale Pucharu Mistrzów, kiedy graliśmy wbrew logice na Heysel, gdzie doszło do tragedii, jechałem sam na sam z bramkarzem od połowy boiska i zostałem sfaulowany. Przed polem karnym, ale upadłem w okolicach pola bramkowego i sędzia pomylił się dyktując karnego, którego wykorzystał Michel. Gdyby jednak mnie nie wycięli, to ja strzeliłbym zwycięskiego gola. Dlatego niech nikt się nie dziwi, że uważano mnie za specjalistę od pucharów. Wspomniałem zresztą tylko o finałach, a miałem wiele innych świetnych meczów we wcześniejszych fazach.

Z pańskiej wypowiedzi wynika, że Serie A była trudniejsza niż europejskie puchary.

- Ależ trzy razy! W moich czasach nie było Barcelony i Realu takich jak znamy współcześnie, najlepszymi klubami w Europie były Roma, Juventus i Milan. I wszyscy najlepsi piłkarze, a obowiązywały limity i mogło grać tylko po dwóch obcokrajowców w każdym klubie, występowali we Włoszech. Maradona, Passarella, Boniek, Platini, Zico, Falcao, Rummenigge - nie brakowało nikogo, kto wówczas się liczył, bo Włosi byli mistrzami świata. Na dodatek produkowali najlepszych obrońców, więc skala trudności dla zawodników ofensywnych była nieporównywalnie wyższa niż później w pucharach. Zresztą tak jest do dziś, najlepsi defensorzy na świecie grają w Juventusie i mimo generalnego kryzysu Serie A ten klub liczy się w Europie. Nawet jednak biorąc poprawkę na to, że są stare stadiony i trochę kuleje marketing we włoskim futbolu, nadal jego poziom jest wyższy niż przeciętnie w najlepszych piłkarsko krajach.

Sprawił pan powyższą wypowiedzią komplement Kamilowi Glikowi.

- To inteligentny chłopak, który szybko nauczył się mówić po włosku i zaskarbił sobie sympatię kibiców. Zrobił nieprawdopodobny postęp w ostatnich latach i to dla tego jest kochany. Bo nie oszukujmy się - w futbolu problem językowy nie istnieje. Jeśli ktoś potrafi grać, to będzie grał. A przez dwa, trzy miesiące nauczy się niezbędnych zwrotów. Takich jak do przodu, do tyłu, w lewo, w prawo. Pewnie, o wiele łatwiej jest wejść w grupę, kiedy przyjmuje się jej reguły, z językiem do komunikowania na czele, bo grupa nigdy nie dostosuje się do ciebie, ale nie ma sensu tej kwestii demonizować.

Kto był najlepszy wówczas, kiedy pan grał w piłkę?

- Maradona był z innej planety. Kiedy Neapol przyjechał do Turynu, w przerwie nasi specjaliści od wyłączania przeciwników, a wpierniczyć się konkretnie potrafili Gaetano Scirea, Marco Tardelli, Antonio Cabrini czy Sergio Brio ustalili, że nie pozwolą, aby dalej Diego tak nas kręcił. I na początku drugiej połowy ostro dostał po kościach, ale mniej więcej po 10 minutach słyszę, jak nasze plastry dyskutują na boisku, że Maradona jest za dobry, żeby go tak ordynarnie kopać po nogach. Taka była prawda.

Kto plasował się za Argentyńczykiem?

- Grupa, w której byli Zico, Rummenigge, Platini, Passarella, Falcao. Michel był świetnym egzekutorem, ale był mniej więcej na naszym poziomie, zresztą odległości między nami były naprawdę minimalne. Ciut lepszy mógł być Johan Cruyff, ale Holendra z boiska za dobrze nie pamiętam, bo grałem z nim tylko raz. Ale przypominam sobie, że jako wchodzący do naszej ligi piłkarz, za granicą podziwiałem przede wszystkim Boskiego Johana.

A w reprezentacji - kto był dla pana najlepszym partnerem?

- Wspomniałem już, że kiedy zaczynałem grać w kadrze, znakomicie uzupełnialiśmy się z Deyną i Nawałką w drugiej linii. Z nimi ewidentnie najlepiej się rozumiałem, Adam wykonywał za nas czarną robotę i był w swojej specjalności naprawdę mistrzem, tylko zdrowie nie pozwoliło mu rozwinąć się tak jak mnie. Zresztą nie oszukujmy się, jeśli popatrzymy na najlepszych polskich zawodników w historii, niezależnie czy z okresu Bońka, czy Lewandowskiego, to cechą wspólną jest chamskie zdrowie. Jeśli nie masz takiej cechy, nie dostaniesz się na światowy top. Nie mam wątpliwości, że na przykład taki Kuba Błaszczykowski, gdyby nie był tak bardzo podatny na kontuzje, dziś byłby znacznie wyżej w międzynarodowej hierarchii niż jest. Bo talentu na pewno mu nie brakuje.

Czy Zbigniew Boniek był lepszym piłkarzem niż Robert Lewandowski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×