Zbigniew Boniek, Piłkarz 60-lecia: Nie zamierzam nikogo przepraszać

 Redakcja
Redakcja
W późniejszym okresie, podczas mundialu w Hiszpanii, Deyny i Nawałki już nie było. Kto zajął ich miejsce w pańskiej hierarchii?

- Uwielbiałem grać z Latą, Grzesiek wiedział jak mało kto, jak wykorzystać moje atuty. Z Włodkiem Smolarkiem rozumieliśmy się bez słów, ale kapitalnie grali też Paweł Janas z Władkiem Żmudą w obronie i Matysik z Buncolem w drugiej linii. Matysik to w ogóle był przegość, któremu należy się dozgonny szacunek za czarną robotę, jaką wykonywał dla zespołu. Harował na mundialu do tego stopnia, że się odwodnił, na szczęście po pół roku doszedł do siebie i mógł kontynuować karierę. Tę wyliczankę mógłbym kontynuować, bo akurat w moich czasach nie brakowało świetnych piłkarzy w Polsce. I tak naprawdę z każdym grało mi się przyjemnie, ze wszystkimi w reprezentacji.

Czego nie udało się panu wygrać? Medalu olimpijskiego w pierwszej kolejności?

- Nie, absolutnie tak do tego nie podchodzę, już jako młody człowiek nie czułem turnieju piłkarskiego na igrzyskach. Futbol kojarzył mi się z mistrzostwami świata, z mistrzostwami Europy, a z igrzyskami nie. Pewnie dlatego, że w moich czasach grało tam pięć poważnych drużyn z Europy socjalistycznej, a reszta to byli amatorzy. Znacznie bardziej utkwiły mi w pamięci trzy mecze, które moje zespoły powinny wygrać, a nie wygrały. To boli do dziś. Pierwszy to półfinał mistrzostw świata Polska - Włochy, w którym nie mogłem zagrać z powodu żółtych kartek. Absolutnie zasługiwałem na grę, ale Italia była wtedy mocna w strukturach FIFA i jej przedstawiciele uknuli spisek, żeby mnie wyeliminować z półfinałowej rywalizacji. Sędzia tylko czekał, kiedy będzie mógł mi pokazać żółtą kartkę, i przy byle zderzeniu to zrobił. I w ten sposób straciliśmy szansę, największą w historii, na tytuł mistrza świata. Przecież nawet beze mnie w składzie, a byłem na tym etapie turnieju mocno rozpędzony, nasz zespół rozgrywał dobry mecz. Przegraliśmy, ale po wyrównanej walce. Dlatego twierdzę, że gdybym zagrał, mielibyśmy szanse na wyeliminowanie Włochów. I pewnie byśmy to zrobili. Drugie takie spotkanie to finał Pucharu Mistrzów z HSV w Atenach. Przegraliśmy 0:1, choć na 10 meczów Juventus wygrałby pewnie 9. Ale wtedy akurat przegraliśmy, mając mocniejszy zespół. Trzeci mecz to Roma - Lecce w przedostatniej kolejce sezonu. Gdybyśmy wygrali, mielibyśmy tyle samo punktów co Juve i do ostatniego gwizdka liczylibyśmy się w walce o scudetto. Niestety, przegraliśmy ze zdegradowanym już wtedy zespołem 2:3. Tak to już czasami bywa, że po zakończeniu kariery bardziej pamiętasz nie to co wygrałeś, tylko kilka meczów, przez które nie wzbogaciłeś gabloty.

Naprawdę nie brakuje panu olimpijskiej emerytury?

- Akurat do wypłacania medalistom olimpijskim świadczeń emerytalnych osobiście się przyczyniłem, namówiłem Stefana Paszczyka na przeforsowanie takiej ustawy, która doceniałaby ludzi z sukcesami reprezentującymi kraj na igrzyskach. Bardziej jednak myślałem wtedy o pięściarzach niż piłkarzach, bo bokserzy nie zarabiali tak dobrze jak zawodnicy w futbolu. Sam natomiast nigdy nie żałowałem, że nie poleciałem do Montrealu. I to nie tylko dlatego, że na tych igrzyskach, które zakończyły pewien etap w historii polskiego futbolu, wszyscy pokłócili się ze wszystkimi. Grupa, która osiągała sukcesy przez kilka wcześniejszych lat, chciała wystąpić na olimpiadzie we własnym gronie, ale skończyło się to bardzo głośnymi polemikami. Natomiast ja ożeniłem się w tym czasie i spędziłem cudowny tydzień poślubny z żoną, z którą jestem do dziś. Owszem, byłem uznany za czołowego piłkarza wiosny przez katowicki "Sport" w 1976 roku, ale naprawdę nie paliłem się do wyjazdu do Kanady.

Nie wygrał pan także plebiscytu "France Football" na najlepszego piłkarza Europy.

- Nie wygrałem, bo nie mogłem. W moich czasach to było niewykonalne. Przecież kiedy wychodziłem z szatni po wielkich meczach Juventusu, z mikrofonami oczekiwało 80 włoskich dziennikarzy i 20 francuskich, a z Polski jeden albo żadnego. Dlatego nie miałem szans. Mogłem i powinienem być drugi, w 1982 roku, kiedy na mundialu strzeliłem cztery gole i wywalczyłem z reprezentacją Polski trzecie miejsce. Tymczasem przegrałem z Alainem Giressem - niby fajnym pomocnikiem, ale takim, który niespecjalnie wyróżnił się na mundialu i nie wygrał niczego z klubem. Był drugi, bo był Francuzem i miał tylko, albo aż, taką przewagę nade mną, "FF" forował bowiem rodaków. Proszę tylko źle mnie nie zrozumieć. Nic nie leży mi na wątrobie z tego powodu, trzecie miejsce w plebiscycie "France Football", a także piąte i szóste, to w tamtych okolicznościach były bardzo wysokie lokaty.

Kiedy reprezentacja Polski była najmocniejsza?

- Ewidentnie w 1978 roku, ale tam nie było szans na wygranie z Argentyną, junta wojskowa rządząca krajem turniej ustawiła pod własną reprezentację. Inna sprawa, że Jacek Gmoch za mocno szatkował skład. Raz grał w obronie Jurek Gorgoń, a innym razem Kasperczak. Ja początkowo nie grałem, choć zespół czuł, że powinienem. Podobnie było z Lubańskim. To była nasza największa gwiazda, tymczasem trener nie miał na Włodka pomysłu. Na pewno jednak skład był wtedy najmocniejszy, mieliśmy największą liczbę świetnych piłkarzy. Już doświadczonych i z sukcesami na koncie, ale i dopiero wchodzących do zespołu, głodnych sławy, prezentujących już jednak światowy poziom.

Czyli trener Gmoch nie ogarnął potencjału?

- Tak bym tego nie ujął. To był jeden z najinteligentniejszych i najciekawszych trenerów, z jakimi pracowałem. Najlepszy obok Antoniego Piechniczka. Tyle że turniej w Argentynie nieco Jacka przerósł.

Nie wspomniał pan o Kazimierzu Górskim. Czyżby jednak siedziała jakaś zadra z powodu nieobecności na igrzyskach?

- Nie, naprawdę nie. O panu Kaziu można mówić wyłącznie dobrze, to człowiek, który słusznie jest na piedestale, bo to on, a nie ktoś inny wyprowadził polski futbol na światowy poziom. I nie zamierzam absolutnie trenerowi Górskiemu tego odbierać. Tyle że moja kariera była związana z selekcjonerami Gmochem i Piechniczkiem, i mam prawo właśnie ich cenić najwyżej. A nawiązując do obecnych czasów, Nawałka inteligencją i podejściem - mimo że realia mocno się zmieniły - przypomina mi właśnie Gmocha i Piechniczka. Do dziś zresztą uważam, że gdyby Antek został w 1986 roku, to drużyna ze mną w składzie awansowałaby na mundial Italia '90. Przecież było w Polsce naprawdę świetne pokolenie, z Dariuszami: Wdowczykiem, Kubickim i Dziekanowskim, Romanem Wójcickim, Jankiem Urbanem, Krzysztofem Warzychą, Waldkiem Prusikiem i Ryszardem Tarasiewiczem, które nigdy niczego nie wygrało. Bo zabrakło charyzmatycznego lidera i odpowiedniego trenera.

Chwileczkę, przecież to pan powiedział po meczu wysoko przegranym z Brazylią podczas Mexico '86, że teraz przez 20 lat nie awansujemy na mundial, co prawie się sprawdziło.

- Powiedziałem tak, bo byliśmy bardzo atakowani, polemika zrobiła się nieadekwatna do sytuacji. Gdyby natomiast został Piechniczek, miałbym motywację, żeby dotrwać do Italia '90. Skończyłem karierę w wieku 32 lat, bo byłem już... skonsumowany. Kiedyś nie było rotacji, kiedy zacząłem w wieku 18 lat występować w lidze, to później co tydzień grałem po 90 minut. Kolana już trochę puchły, zresztą wtedy w podobnym wieku kariery kończyli inni zawodnicy. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, przyjąłbym ofertę Tottenhamu, którego przedstawiciele co tydzień przyjeżdżali do mnie do Rzymu i namawiali na podpisanie kontraktu w Londynie. A wie pan z jakiego powodu - przez dwa lata nauczyłbym się płynnie mówić po angielsku. Dziś porozumiewam się w tym języku, ale nie na tyle, żeby na przykład udzielać wywiadów.

Do której reprezentacji z panem w składzie można porównać zespół, który Nawałka przygotowuje na tegoroczne mistrzostwa Europy?

- Nie było żadnej kurtuazji w moim stwierdzeniu, że tę drużynę stać na niespodziankę. Nawet taką, jaką reprezentacja Polski sprawiła w 1974 i 1982 roku. Nie mówię, że zajmiemy trzecie miejsce, bo aby coś wygrać w piłce, potrzeba jeszcze trochę szczęścia, ale mam prawo porównać zespół Nawałki do reprezentacji Piechniczka z Espana '82. Bramkarzy mamy nie gorszych niż wtedy był Józek Młynarczyk, Glik jest jak Żmuda, Krychowiak jak Matysik, natomiast Milik z Lewandowskim jak Smolarek z Bońkiem. Mamy naprawdę ciekawą drużynę, która jednak musi podejść do turnieju z pełną koncentracją, żadnego przeciwnika w grupie nie uważać za zespół ogórków i mieć fart. A najważniejsze jest zdrowie kluczowych zawodników. Jeśli dopisze - mamy potencjał na ćwierć-, a może i półfinał. Jeśli jednak na przykład w czwartym meczu we Francji wpadlibyśmy na gospodarzy i przegrali po rzutach karnych, to chyba także nikt nie miałby pretensji.

Rozmawiał Adam Godlewski


Czytaj więcej w "PN":

Awans reprezentacji Polski w rankingu FIFA --->>>

Kolejna gwiazda wyląduje w Chinach --->>>
[urlz=http://pilkanozna.pl/index.php/Wydarzenia/I-Liga/767452-arka-chce-wypoyczy-pikarza-legii.html]
Arka chce wypożyczyć piłkarza Legii --->>>[/urlz]

Czy Zbigniew Boniek był lepszym piłkarzem niż Robert Lewandowski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×