Stanisław Marusarz. "Dziadek", co wyskoczył z objęć śmierci

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Wiązania z drutu

Marusarz sport kochał od dziecka. Wychował się z bratem i czterema siostrami. W domu się nie przelewało, ale dzieciaki potrafiły się bawić. Biegać, skakać, latać, pływać. Mały Stanisław często zjeżdżał na nartach złożonych z dwóch krzeseł; Lubił też grę w "wiewiórczyca", podczas której ganiał się z przyjaciółmi, skacząc po drzewach. To wszystko przydało mu się później na skoczni.

Pierwsze narty zjazdowe konstruowali z bratem samodzielnie. Wyginali szpice bukowych desek, robili wiązania ze sznurka oraz drutu. I ruszali na stok. A później na skocznię. Pierwszy skok w życiu Marusarza - a jakże - skończył się upadkiem. Na skoczni w Jaworzynce źle wyszedł z progu, upadł na głowę i stoczył się po zeskoku.

Sztuki latania bracia też uczyli się razem. Puszczali narty w dół po rozbiegu i obserwowali, jak zachowują się po wyjściu z progu. Dzięki temu zauważyli, że unosząc je w górę można oddać dłuższy skok.

Skoki w tajemnicy

Stanisław pierwszy raz wzniósł się w powietrze, mając dziewięć lat. - Pęd powietrza na rozbiegu, odrywanie się od ziemi, wreszcie sam lot... Ileż to dawało emocji i zadowolenia - wspominał z rozrzewnieniem.

Początkowo pasję rozwijał w tajemnicy. Podobno szanujący się ludzie uważali wówczas skoki narciarskie za szaleńczy wybryk. Ojciec wielokrotnie pokazywał mu zdjęcia ofiar - ludzi, których ten sport doprowadził do kalectwa. Marusarza to jednak nie zniechęciło. Kiedy powstała Wielka Krokiew, zrywał się o świcie i trenował, gdy starsi zawodnicy tulili jeszcze głowy do poduszek.

Tak rodziła się pasja. W 1929 podczas zawodów w Zakopanem Stanisław wkradł się między starszych zawodników i korzystając z krótkiej przerwy między skokami zjechał z progu. To była jego jedyna szansa. Miał szesnaście lat, nikt o zdrowych zmysłach nie dopuściłby go do dorosłej rywalizacji na dużej skoczni.

Niezniszczalny

Był atletą. Latem na treningu stosował płodozmian - futbol, siatkówka, pchnięcie kulą, rzut oszczepem, biegi, gimnastyka. Nie pił, palić podobno zaczął późno. Podkreślał, że kluczem do sukcesu jest systematyczność. Między jego pierwszym i ostatnim startem na igrzyskach minęło dwadzieścia lat. Wynik mógł być jeszcze lepszy, bo w 1956 roku Marusarz pojechał do Cortiny d'Ampezzo, ale trener Mieczysław Kozdroń podczas konkursu postawił na młodszych.

Mówiono o nim "Dziadek". Pseudonimu dorobił się przypadkiem, gdy podczas zgrupowania w Bańskiej Bystrzycy przyniósł do schroniska świeży chleb. Rozdał go kolegom, o jednym zapominając. Ten zerwał się z łóżka i krzyknął: "Dziadku, a o mnieście zabocyli?". Tak już zostało.

Marusarz startował przez trzy dekady, oddał ponad dziesięć tysięcy skoków. Ostatni w 1979 roku, mając sześćdziesiąt sześć lat. Janusz Zielonacki kręcił wówczas film dokumentalny o jego życiu i karierze.

W 1964 roku Stanisław został zaproszony jako honorowy gość na konkurs Turnieju Czterech Skoczni w Garmish-Partenkirchen. Pożyczył narty, w czuby butów napchał papiery i ubrany w garnitur, pod krawatem oddał skok inaugurujący zawody. To był szok. - Kibice chwycili mnie i zaczęli podrzucać w górę - wspominał w swojej książce. I dodał: - Wzruszyłem się do łez.

Zmarł na zawał serca w 1993 roku, wygłaszając mowę pożegnalną na pogrzebie przyjaciela Wacława Felczaka. Jego imię nosi zakopiańska Wielka Krokiew.

Kamil Kołsut

Zobacz inne teksty z cyklu "Olimpijski spokój" -->

Pisząc tekst korzystałem z książek "Na skoczniach Polski i świata. Stanisław Marusarz" i reportażu "Dziadek" Krzysztofa Blautha ("Poczet polskich olimpijczyków 1924-1984).

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×