Żużel. Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Marudy nie otwierają szampana (felieton)

Menedżer Janusza Kołodzieja, czyli Krzysztof Cegielski, rzekł kiedyś o swoim podopiecznym, że jest to luksusowy zawodnik ligowy. W odróżnieniu do wielu innych zawodników z czołówki światowej przywiązuje większą wagę do ligowych występów w Polsce.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Janusz Kołodziej (po lewej) i Max Fricke WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Na zdjęciu: Janusz Kołodziej (po lewej) i Max Fricke

Lotem Drozda, to cykl felietonów Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

***

Poświęca też więcej czasu na przygotowania niż reszta bowiem nie startuje w lidze szwedzkiej, a także w mistrzostwach świata. W tym roku Janusz po wielu latach przerwy wrócił do Grand Prix. Wygrał nawet jedną z rund, ale wszyscy odnosimy wrażenie, że Grand Prix jakby Janusza Kołodzieja przytłacza, a ważne występy z bykiem na plastronie uskrzydlają. Kołodziej to bardzo ciekawy zawodnik zarówno pod względem stylu jazdy jak i przebiegu kariery. W każdym razie finał we Wrocławiu będzie należał do jego najlepszych momentów w karierze. Zrobił to w perfekcyjnym stylu. Takich występów w finałach polskiej ligi nie było za wiele.

W 1996 Ryan Sullivan kropnął w Toruniu 18 "oczek" w przegranym finale z Włókniarzem Częstochowa. To był pierwszy wielki numer Marka Cieślaka w roli trenera. Do tamtego dnia robił za zabawnego gościa z "drugoligowej" Częstochowy. Wracając do Australijczyka. Ryan zadebiutował w polskiej lidze kilka miesięcy wcześniej na torze w Rzeszowie i do dzisiaj się tutaj śmieją, że w pierwszym swoim starcie Sullivan w połowie prostej zaskoczony długim polskim torem - innym niż te brytyjskie - odruchowo zjechał na murawę. Oczywiście to nieprawda, bo w samej Australii Sullivan już na początku kariery jeździł na o wiele dłuższych torach niż ten w Rzeszowie.

Rok później Tony Rickardsson w Gorzowie robił wiatraki z Piotra Protasiewicza i Tomasza Golloba. Tydzień później w Bydgoszczy dopadła go grypa i Szwed wraz z kolegami poległ z kretesem. Minął rok i na bydgoskim torze tym razem Tomasz Gollob robił wiatraki ze swojego wzoru do naśladowania, czyli Hansa Nielsena. W jednym z biegów Gollob o mało co nie spadł z motocykla, ale za to spadł na ostatnie miejsce. Gollob, który był wtedy w sztosie swojej kariery, błyskawicznie rzucił się w pogoń. Potrzebował dwóch kółek by w oszałamiający sposób przedrzeć się na czoło stawki. Obok Nielsena przejechał jak obok juniora. W roku następnym błysnął w końcu Greg Hancock. Amerykanin poprowadził Spartę do zwycięstwa nad Polonią Piła. Wydawało się, że Greg odkupił swoje wszystkie winy za przeciętny sezon, a tymczasem w rewanżu go zabrakło w szeregach WTS-u. Do dziś w Polsce ugruntowały się legendy o tej absencji Hancocka. Tymczasem Greg dzień wcześniej zaliczył paskudną kraksę w Coventry. Ale wszędzie tam gdzie chcemy doszukać się sensacji, to ją znajdziemy.

ZOBACZ WIDEO Chińczycy chcieli aresztować Buczkowskiego. Za brak wizy

Przeczytaj także: Kiedy kwaśne mleko jest lepsze od Dom Perignon

Tak akurat się złożyło, że dwa kolejne "maksymalne" występy miały miejsce w Lesznie i tak akurat się złożyło, że miałem okazję oglądać je na żywo. Najpierw w 2008 Wiesław Jaguś był nie do ugryzienia w pierwszej odsłonie finału i doprowadzał do łez leszczyńskich kibiców. Przynajmniej moją sąsiadkę. To był piękny finał. Miał blond włosy i ujmujący uśmiech. Wiesiek szedł mi w sukurs. Toteż co bieg zadawał ból mojej blondynce, a ja musiałem ją pocieszać. Sami rozumiecie, przecież nie mogłem patrzeć jak dziewczyna pogrąża się w smutku. Wieczór był super, a w kolejnych tygodniach długie rozmowy przez telefon... ach ta odległość... O czym ja to pisałem? Aha! W każdym razie Wiesiek to już nawet na stadion w Toruniu nie zagląda!

Natomiast siedem lat później Tai Woffinden po pięknym finale rzekł mi po zawodach, że nie podnieca się za bardzo swoim fenomenalnym sezonem, bo to jest tylko etap do głównego celu: pobić rekord Ivana Maugera i Tonyego Rickardssona. Tai - jak wiemy - jest w trakcie roboty. Na razie idzie mu nieźle.

Gorzej Woffindenowi poszło w pierwszej odsłonie tegorocznego wielkiego finału PGE Ekstraligi. Podczas wielu przeróżnych analiz dziennikarze, czy trenerzy doszukują na siłę kluczowych zawodników, tych od "robienia różnicy". Najczęściej są to odkrywcze nazwiska z formacji juniorskiej bądź drugiej linii. Liderzy bowiem mają jechać swoje. Walczę z tymi teoriami przekonując, że kluczowym zawodnikiem w drużynowym żużlu jest każdy. To nie jest piłka nożna ani koszykówka, gdzie w drużynie jest reżyser gry. Tu każdy indywidualnie zbiera punkty i łączna suma daje końcowy wynik. Proste i banalne, jednak wielu doszukuje się wyższej filozofii i wchodzi na wyższy stopień żużlowego wtajemniczenia. Że to właśnie Iksiński zadecyduje o meczu! Wtedy kontruję: a gdy Woffinden w Sparcie zawiedzie, to co? Nie będzie to kluczowe?

W zeszłym tygodniu tak właśnie się stało. Ale filozofy nie dają za wygraną. Skoro tak, to przygotowanie toru było kluczowe, tzn. zniszczyło Woffindena i Janowskiego, bo normalnie to oni nie wychodzą na swoim torze z dwudziestu paru punktów. Poleciały gromy na sztab trenerski Wrocławia. To już tylko dywagacje. Nie wiemy jak potoczyłyby się losy meczu na jakimkolwiek innym torze. Ale będę bronił pomysłu Sparty z nawierzchnią na finał. W regularnym sezonie dostali srogie baty od Unii i logika wskazywała, że trzeba wymyślić coś innego. Z tak silnym przeciwnikiem trzeba zagrać va bank i zaryzykować. Tak też zrobili i nie udało się. Ale przynajmniej nie czekali z założonymi rękami na odhaczenie przez Unię kolejnej łatwej ofiary. Być może jest tak, jak powiedział Krzysiek Cegielski, że Unia pojedzie na każdym torze i są na ten moment za silni dla reszty. Ale ja absolutnie nie przekreślałbym ich szans w Lesznie. Nie piszę tego kurtuazyjnie. Po prostu po obu stronach barykady jest zbiór znakomitych żużlowców i w wielu biegach możliwe są rozstrzygnięcia w każdą stronę.

Wokół "złego" wrocławskiego toru zrobiło się bardzo głośno. Sędzia z komisarzem kręcili nosami i nakazywali korekty. Ponoć Sparta "przegła" pałkę. Nazajutrz po finale poszedłem na wieczór kawalerski. Grono samych 40 latków. 15 lat temu taki wieczór wyglądałby zupełnie inaczej. Nic by nie przeszkadzało, wódka nie bałaby za zimna, godzina zbyt późna, świat byłby piękny i kolorowy. A teraz? Bóle w krzyżu, lekarze, codziennie tabletki, żona, dzieci. Był temat i o żużlu. Dyskusja w podobnym tonie. A po co było robić taki tor? A nie było widowiska, a tor był do bani, a po co to, a na co to? A nie mgli zrobić jak Grand Prix? A byłoby fajnie, a zepsuli, a nie było widowiska.

Przeczytaj także: 15 punktów dzieli Zmarzlika od tytułu mistrza świata! Klasyfikacja generalna cyklu Grand Prix

Nie mogłem tego słuchać. Wypisz wymaluj płaczący z tych samych powodów internet. Bo wy też ględzicie jak stare baby. Albo nie. Ględzicie jak stare chłopy na kawalerskim. W końcu nie wytrzymałem i rzekłem co następuje: przede wszystkim żużel to jest motosport i rywalizacja odbywa się na rożnych torach, a nie za każdym razem na twardym i płaskim. Żużel to jest motosport i jedną z jego głównych atrakcji to jest właśnie kto i jak poradzi sobie na poszczególnym torze. Święte prawo gospodarza, jak sobie przygotuje tor. Jeśli był odebrany, to nie ma tematu. Ale co najważniejsze, to jestem tego samego zdania co Grzegorz Zengota podczas transmisji w telewizji: tor we Wrocławiu był dobry, zawodnicy jechali płynnie, nie brakowało walki i były ciekawe akcje.

Więc o co wam wszystkim chodzi? Jesteście do granic rozpuszczeni i wymagacie cudów, czyli tego, że każde zawdy będą takie jak lipcowe Grand Prix. Problem w tym, że żużlowe Janusze poza mijankmi nie widzą nic ciekawego w żużlu. Nie ma mijanek, nie ma widowiska. Są i tacy co nie widzą nic ciekawego poza upadkami. Ale to już patologia. Tymczasem ja podzielam zdanie Krzyśka Cegielskiego, który kiedyś powiedział, że on delektuje się żużlem nawet gdy na torze nie ma mijanek. Czerpie przyjemność z obserwacji, kto jak sobie radzi na torze, jak dokonuje ataków, jak zachowuje się w trudnych sytuacjach itd. Tak dokładnie było we Wrocławiu i tak dokładnie było tydzień wcześniej w Vojens, gdzie tor był trudny.

Ale ekspert Mirosław Jabłoński w studiu wykpił duńską rundę mówiąc, że nie wie po co tam pojechał i tylko stracił czas, natomiast we Wrocławiu zrzędził całe zawody na tor. Vojens to była super runda. Takie tory idealnie podkreślają skalę umiejętnościami, a także determinację jazdy po czymś innym niż stół. Dlatego cudownie było widzieć w jaki sposób warunki torowe potrafi wykorzystać Bartek Zmarzlik, gdy tymczasem inni jeździli nieporadnie. Zmarzlik płynął po odsypanym, wjeżdżał na styk między rywali i przebijał się do przodu na wąskich ścieżkach i ostrych łukach. To właśnie jest piękno speedwaya. Wspomniałem, że Kołodziej to ciekawy zawodnik. Ciekawy. W Vojens zero, a we Wrocławiu komplet. Tu i tu stołu nie było.

Są zawodnicy, którzy bardziej i mniej reagują na resztę zawodów w zależności jak wyjdzie im początek. Kołodziej wyraźnie należy do tej pierwszej grupy. W pofinałowych komentarzach przeczytałem, że widowisko w pierwszym finale PGE Ekstraligi było na zero, a mijanki spowodowane były wyłącznie błędami rywali. Przyznaję, że jestem rozłożony na łopatki podobnymi opiniami. Żużel jak każda dyscyplina drużynowa to też, a może i głównie, gra błędów. Dramaturgia poczynań Woffindena, przejście Janowskiego dwóch rywali za jednym zamachem, widowiskowe akcje Fricke'a i Drabika. Perfekcyjne przejścia na dystansie Sajfutdinowa. To wszystko jest ZERO? Do tego jęczący Jabłoński w telewizyjnym komentarzu i moi kumple przy stole. Ostatnia nadzieja w Piotrku Baronie, który krzyknął do swoich chłopaków przed meczem: "Nie ma co gadać i jęczeć, tylko spiąć poślady i jechać". Może dlatego i on i Zmarzlik otworzą wkrótce szampana.

Grzegorz Drozd

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×