Żużel. Zawodnicy pytają gdzie kasa, a prezes Wandy zapadł się pod ziemię. Czy to koniec żużla w Krakowie?
Prezes Speedway Wandy Kraków przepadł jak kamień w wodę. Zawodnicy chcieliby się dowiedzieć od Pawła Sadzikowskiego, kiedy odzyskają swoje zarobione na torze pieniądze, ale od zakończenia sezonu nie ma z nim kontaktu. Jego telefon milczy.
- Mnie np. Sadzikowski trzy lata zwodzi za nos. Obiecywał spłatę, ale tak naprawdę nic nie działo się w tym kierunku. Chcę odzyskać zarobione pieniądze - woła Michał Nowiński. On jest reprezentantem "starej gwardii". Narażał zdrowie dla Wandy w sezonie 2016. W międzyczasie m.in. z powodu groźnej kontuzji zakończył karierę, aktualnie należy do teamu Jakuba Jamroga, gdzie realizuje się jako mechanik.
CZYTAJ TAKŻE: Czy Miedziński zostanie we Włókniarzu? Wymowna reakcja prezesa
- Byłem jeszcze juniorem i nie miałem wysokiego kontraktu. Nie zakrzywiam rzeczywistości, wiem też, że nie byłem czołową postacią zespołu, a mimo to Wanda jest mi winna blisko dwadzieścia tysięcy złotych. Proszę więc sobie wyobrazić jaka jest skala zadłużenia. Inni zawodnicy czekają na "grubsze sumy" - dodaje.
ZOBACZ WIDEO: Miesiąc: Na każdym meczu kontrolowali mój sprzęt. Byłem czystyOstatni kontakt z Sadzikowskim udało mu się nawiązać w lipcu. Już wtedy uzyskanie połączenia z prezesem można było porównać do trafienia na wolną linię we wszelkiej maści grach telewizyjnych. - Nie tylko ja staram się podjąć próbę dodzwonienia do pana Pawła. Tylko, że telefonu nikt nie odbiera, jest wyłączony. Trudno się jednak dziwić. W końcu już wtedy mówił, że nie ma pieniędzy i prosił żeby jeszcze poczekać - podkreśla.
- Z kilkoma innymi zawodnikami jestem na łączach. Wiem, że są w podobnej, patowej sytuacji. To się w głowie nie mieści, że rozmawiamy nie tylko o poprzednim sezonie, ale wracamy tak daleko wstecz. Nie wiem co ten człowiek sobie myśli. Wydaje mu się chyba, że między nami panuje jakaś zmowa milczenia i nie dyskutujemy między sobą - kontynuuje.
Nowiński chce iść do sądu. Ma zamiar podjąć podjąć kroki prawne, ale podobnie jak wielu oszukanych zawodników boi się, że klub wkrótce zakończy działalność. - Pojawia się niepokój, że nie zobaczę pieniędzy, na które zapracowałem. Dla jednych dwadzieścia tysięcy, to śmieszna kwota, a dla mnie, to sporo, dlatego nie odpuszczę. Chciałbym wierzyć, że nie będę walczył z wiatrakami - kręci głową.
- Wystawiłem wszystkie faktury, zapłaciłem od nich podatek, koszta ponosiłem z własnej kieszeni, a kasy jak nie było tak nie ma. Zawodnicy prowadzą swoje działalności, nikt nie załatwia tak poważnych kwestii "na gębę". Łudzę się, mam czyste sumienie, nie uroiłem sobie w głowie, że coś mi się należy, ktoś podpisywał ze mną kontrakt i zobowiązał się do jego opłacenia - tłumaczy dalej.
Zaległości wobec zawodników sięgają 2016 roku, ale jeszcze wtedy mogli oni liczyć na to, że "jakaś" kasa wyląduje na ich kontach. Wygląda jednak na to, że już w tym roku Wanda była bankrutem, kolosem na glinianych nogach. Kolejni seniorzy odmawiali przyjazdu na zawody, w składzie pojawiało się sześciu juniorów plus jeżdżący trener Stanisław Burza.
Drużyna była pośmiewiskiem ligi, dostarczycielem punktów, a do rangi sukcesu urastało przekroczenie dwudziestu "oczek". Prezesi innych ekip byli wściekli, nierzadko przed spotkaniami z Wandą musieli prosić zawodników o renegocjowanie umów. Wysokie wyniki i płynące z tego tytułu wypłaty po prostu drenowały im budżety. Przez takie działania nie tylko podupadał prestiż, ale i wizerunek całej ligi.
- Wypada tylko współczuć tym zawodnikom, którzy zaufali Wandzie i zdobywali punkty dla Krakowa. Nabito ich najzwyczajniej w świecie w butelkę, reprezentowali klub za darmo. Występowali dla przyjemności nie otrzymując żadnego, nawet najskromniejszego wynagrodzenia. Pojawiają się głosy, że chcemy zrobić jakiś szum wokół klubu i ściągnąć na niego jeszcze większe problemy. To nie tak. Wyobraźmy sobie, że przysłowiowy Kowalski chodzi do pracy cały rok, lecz nie dostaje od pracodawcy wynagrodzenia, ale i tak każą mu siedzieć cicho. Mamy rodziny, wydatki, potrzeby. Świat jest tak skonstruowany, że za wszystko trzeba płacić - wyjaśnia Nowiński.
CZYTAJ TAKŻE: Działacze boją się prezesa Kępy. Obleciał ich blady strach
Aby lepiej zobrazować standardy panujące w Wandzie przytacza jedną "przygodę", której stał się głównym aktorem. - Doznałem urazu. Błagano mnie wręcz żebym wystąpił w zawodach, choć nie byłem w stanie. Przyjeżdżałem właściwie tylko po to żeby klubowi nie wlepiono kary albo walkowera. Jedyne co otrzymałem w zamian, to słowo dziękuję. O rekompensacie finansowej mogłem pomarzyć - zdradza i porusza natychmiast inny ciekawy wątek. Ciążącej na Wandzie licencji nadzorowanej. - Nie rozumiem jakim cudem tolerowany jest klub, który nic nie robi sobie z postanowień takiej licencji. Nie ponosi żadnych konsekwencji, a jest dopuszczany do rozgrywek i rozpoczyna sezon.
Wypada tylko mieć nadzieję, że cała ta historia nie zostanie zamieciona pod dywan. Wszak zawodnicy wołali o pomoc już od dawna. Ich głuche prośby uderzały jednak w próżnię. Wierzą, że może nie jest jednak jeszcze za późno...
KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>