PAP/EPA / STR/ANSA FILES

Finał, którego nikt nie chce pamiętać

Marek Wawrzynowski

Według statystyk, Juventus dwukrotnie wygrywał w Pucharze Mistrzów. Ale tak naprawdę wygrał tylko raz. W 1996 roku. Tego poprzedniego triumfu nikt nie chce pamiętać. Był bo był, zapisał się w statystykach. Lepiej do tego nie wracać.

Minęło jakieś 10 minut drugiej połowy. Rozgrywający Juventusu, Michel Platini odzyskał piłkę i podał do Zbigniewa Bońka. Podanie to w sumie złe słowo. To było zagranie z serii tych, dla których ogląda się futbol. Cudowne, kilkudziesięciometrowe za linię obrony. Boniek uciekł obrońcom tak, jak tylko on potrafił. A potrafił. Był jednym z najbardziej dynamicznych i energicznych zawodników swoich czasów. Angielscy dziennikarze wyliczyli, że był zatrzymywany przez Gary'ego Gillespie dokładnie 22,86 metra przed bramką Bruce'a Grobbellara, bramkarza Liverpoolu. Padł kilka metrów później, ale wciąż wyraźnie przed polem karnym.

Sędzia znajdował się w tym czasie nieco ponad 20 metrów od zajścia i powinien sytuację ocenić prawidłowo.

"W normalnych warunkach byłby to główny temat do omawiania. Ale w zaistniałej sytuacji ludzie byli zadowoleni, że gra nie trwała dłużej niż było to konieczne" - napisał David Lacey, korespondent "Guardiana".

Tyle, że był jeden z tych dni, gdy nikt nie mówił o składach, taktyce, strzelcu bramki. Tuż przed meczem na stadionie Heysel w Brukseli doszło do zamieszek, które przerodziły się w jedną z największych tragedii w historii piłki, zakończoną śmiercią 39 fanów. Winą obarczono tylko jedną stronę. Oczywiście fani Liverpoolu ponosili największą winę, jednak inni schowali się za tym oskarżeniem.

ZOBACZ WIDEO Czynnik ludzki nie może decydować o stracie milionów Euro. Dyskusja na temat systemu VAR w #dzieńdobryWP 

Włoscy kibice uciekający przed agresywnymi uzbrojonymi w kije i kastety Anglikami, znaleźli się w pułapce. Pod naciskiem tłumu nie wytrzymał betonowy mur, który runął na ludzi. Dodatkowo tratowali ich uciekinierzy ratujący się przez zdziczałymi fanami Liverpoolu. Nawet angielscy dziennikarze nie mieli wątpliwości co do tego, kto jest winny.

Hańbą okrytych było kilka stron. Neil McFarlane, minister sportu Wielkiej Brytanii, wysłał teleks do odpowiednich służb UEFA i Belgii, w którym zawarł swoje obawy co do umieszczenia Anglików w neutralnym sektorze. Nikt nawet mu nie odpowiedział. Anglik bał się, że może dojść do tragedii, tym bardziej, że stadion mógł być przepełniony. Wiadomo było, że na czarnym rynku krążą spore ilości podrobionych biletów.

McFarlane wiedział, że sprawa jest poważna, bo Anglia w latach 80. była sceną niekończących się chuligańskich zadym, co też miało swoje korzenie w nieudolności polityków. W samym Liverpoolu w latach 1972-1985 bezrobocie sięgało nawet 33 procent, co raczej nie pomagało ustabilizować nastrojów. Swoje robiły też niebezpieczne stadiony. Niecałe trzy tygodnie przed "Heysel" doszło do pożaru na stadionie Bradford, gdzie zginęło 56 osób.

Oczywiście to Anglicy zepchnęli Włochów na mur, który się zawalił, tu nigdy nie było wątpliwości. I to oni ponoszą największą odpowiedzialność. Ale też dziś trudno ustalić, kto pierwszy rzucił kamień. A tych było pod dostatkiem, bo stan stadionu w Brukseli pozostawiał wiele do życzenia.

W swojej autobiografii Ian Rush próbował nieco zdjąć odpowiedzialność z kibiców "The Reds". Zauważył na jednym ze zdjęć, że jeden z kibiców ma koszulkę Arsenalu. Nie chodziło o to, że był prowodyrem zajść, ale o to, że mecz był po prostu spędem angielskich chuliganów, nie tylko fanów Liverpoolu.

Mecz został sporo opóźniony, bo były wątpliwości, czy należy go rozegrać. UEFA zdecydowała, wbrew piłkarzom i części kibiców, że tak. To był zdaniem oficjeli jedyny sposób, by trochę uspokoić sytuację. Dopiero co przez szatnię piłkarzy przenoszono rannych.

Sam przebieg meczu był więc mało istotny. Szkoda dla Bońka, dla którego był to pożegnalny mecz w Juve. Zibi już był dogadany z Romą. To była dla klubu z Turynu spora strata, bo Boniek w tym czasie był jedną z największych, obok Platiniego i Rossiego, gwiazd zespołu. W Romie jednak nie był w stanie stworzyć klubu tak wielkiego, jak tworzył z kolegami w Turynie.

Z Juve pożegnał się w kontrowersyjnym stylu. Wywalczył karnego, którego nie powinno być.

Kenny Dalglish pisze w autobiografii:

"Ten finał to była farsa, całkowicie pozbawiona uczciwości, co potwierdziło się, gdy 14 minut po przerwie Juventus dostał karnego. Co to był za żart. Oczywiście, że faul Gillespiego był poza polem karnym, ale Daina (szwajcarski sędzia - red.) nie mógł się doczekać, żeby odgwizdać karnego.

- Nie było tego karnego - zagadałem do niego kilka lat później.
- Niektórzy z nas to wiedzą - odpowiedział.
UEFA wiedziała, że nie było karnego. Po prostu chcieli to jak najszybciej skończyć".

W podobnym duchu wypowiadali się inni piłkarze Liverpoolu. Wtedy nawet nie protestowali, choć w normalnych okolicznościach wydrapaliby oczy sędziemu. Podobnie nie protestowali, gdy Massimo Bonini powalił w polu karnym Ronniego Whelana. Wszyscy chcieli już zejść do szatni.

Krótko po zdarzeniu było pełno tego typu spekulacji. Dziennikarze pisali wprost, że Liverpool nie mógł tego meczu wygrać, bo wtedy nikt nie byłby w stanie zapanować nad stadionem.

[nextpage]

Ze sportowego punktu widzenia rozgrywanie tego meczu było bezsensem. Ale każda decyzja UEFA byłaby zła.

Najbardziej zaskakująca w tym wszystkim była reakcja piłkarzy Juventusu. Boniek cieszył się jak dziecko, po tym jak sędzia wskazał na jedenasty metr. Dopiero z czasem przyszła refleksja i "Zibi" jako jeden z niewielu wyszedł z tego z honorem. Całą premię, potężną, oddał na fundusz rodzin poszkodowanych w katastrofie. Platini szalał z radości po wykorzystanym karnym.

W swojej książce napisał:

"Wiedziałem o zabitych na stadionie i tę wiedzę 'wyparłem'. Tak więc mój gest należałoby oceniać z punktu widzenia psychiatrii".

Ojciec jednej z ofiar wspominał potem, że gdy oglądał te sceny, zbierało mu się na wymioty.

Wielu piłkarzy zapewniało, że nie miało świadomości rozmiarów tragedii, gdy robili po meczu pełną radości i szczęścia rundę honorową. Musieli ją jednak mieć, gdy już wrócili do Turynu. Przywitało ich 50 tysięcy fanów.

Część polityków chciała piłkarzy zlinczować, zresztą całkiem słusznie, uznając że w Turynie odbywa się koszmarny taniec na grobach ofiar.

Burmistrz Turynu był zszokowany. "Jacy ludzie zachowują się tak w obliczu tragedii?" - pytał retorycznie. Polityk radykałów, późniejszy burmistrz Rzymu, Francesco Rutelli, stwierdził, że zachowanie wszystkich zaangażowanych w ten mecz było haniebne.

Całe to zdarzenie wywarło ogromny wpływ na wszystkich uczestniczących. Boniek bardzo rzadko wspomina o tych wydarzeniach, a jeśli już, raczej trudno doprosić go o szczegóły. Menedżer Liverpoolu Joe Fagan zakończył karierę. Podobnie Michel Platini, jeden z największych piłkarzy lat 80.

W wydanej w 1987 autobiografii (w Polsce pod tytułem "Moje życie jak mecz") Francuz napisał:

"Gdybym miał wpływ na artykuł, który mógłby być mi poświęcony, np. w naszym wydawnictwie, chciałbym, żeby ograniczyć go do kilku słów: 29 maj. 1985 roku, Heysel w Brukseli. Zdobył z rzutu karnego jedyną bramkę finału Pucharu Europy. Od tego tragicznego wieczoru wszystko się w nim załamało".

UEFA wykluczyła wszystkie angielskie drużyny z europejskich pucharów na czas nieograniczony. Ostatecznie skończyło się na pięciu latach, a dla Liverpoolu na sześciu. Anglicy potrzebowali 20 lat, żeby odbudować swoją pozycję najlepszej ligi świata.

Ale lista hańby jest dłuższa. Rozpoczynając od samych fanów Juventusu. W wielu włoskich miastach, mimo pełnej świadomości zdarzeń, świętowano do później nocy. W małym miasteczku Fiuggi policja zatrzymała 48 kibiców, którzy zakłócili porządek publiczny.

Urząd miasta Turynu wydał oświadczenie, że wyraża swoją dezaprobatę dla oznak pomeczowej radości na ulicach i placach miasta.

Wkrótce po tragedii na murach w różnych włoskich miastach można było zobaczyć graffiti wyśmiewające tragedię Juve. Kibice Romy fotografowali się z szalikami Liverpoolu, fani Torino FC zostawiali w mieście graffiti o treści "Grazie Liverpool" (Dziękujemy Liverpool - red). Na dziesiątą rocznicę tragedii wywiesili transparent o treści: "Jeszcze sto takich dni. Dziękujemy za Heysel".

Gdyby więc trzeba było sprowadzić mecz na Heysel to jednego zwrotu, trzeba by go nazwać "porażką gatunku".

Źródła: "The Guardian book of football", "Calcio" John Foot, "My Liverpool home" Kenny Dalglish, "The Autobiography" Kenny TDalglish, "The anatomy of Liverpool" Jonathan Wilson.

< Przejdź na wp.pl