Archiwum prywatne / Zuza Walczak / Na zdjęciu: Ławki rezerwowych na boisku niższej ligi

Sól futbolu, czyli gra w klasy. Jeśli tego nie posmakowałeś, nie wiesz co to prawdziwa piłka

Paweł Kapusta

Jest wśród sędziów piłkarskich rozpoczynających przygodę z gwizdkiem powiedzenie: zdaj egzamin, później szybko uciekaj z klasy B. Jak nigdzie pasuje tu określenie: to nie liga - to stan umysłu. Ale mówią też, że to nie liga, że to styl życia.

Kwietniowe, bardzo słoneczne popołudnie. Nieliczni kibice stojący wokół boiska widzą akcję sunącą prawym skrzydłem. Zawodnik w czerwonej koszulce mija dwóch rywali, wbiega w pole karne. Jest sam na sam z bramkarzem. Wystarczy uderzyć w dalszy róg. Zza linii bocznej krzyczy trener:

- Strzelaj! Na co czekasz?!

Skoczyła

Zawodnik nie strzela, bo widzi, że w pole karne wbiega też jego kolega z drużyny. Jeśli mu poda, tamten będzie mógł walnąć do pustej bramki. Kopie więc w jego stronę. Gol wydaje się być formalnością. Kolega odpala torpedę z 11 metrów i... piłka przelatuje nad poprzeczką. No i się zaczyna. Wśród rywali i wokół murawy - rechot przeokrutny. Cała drużyna łapie się za głowy, trener stojący przy linii purpurowieje. Gdyby tylko mógł, skroiłby ciamajdę na mizerię.

- No co! Skoczyła mi!! - nieszczęśnik próbuje się w nerwach tłumaczyć, ale to na nic, wiadomo że nie ma ucieczki przed zgrillowaniem i że w następnych godzinach raczej nie będzie miał życia. Na ławce koledzy już zanoszą się ze śmiechu.

- Jak rakieta w kosmos!
- Gagarin!!
- Wybiłeś okno sąsiadom! Idą po ciebie!
- Złaź z tego boiska, bo jakiś samolot w końcu strącisz!

Pst, pst, puszki z piwem. Mecz w klasie B trwa. To dopiero 23. minuta.

Podstawa piramidy

Polska piłka nożna to nie tylko Robert Lewandowski i ślamazarny wyścig Lecha, Jagiellonii i Legii po mistrzostwo Ekstraklasy. Można się z tym zgadzać bądź nie, ale piłka dzieje się przede wszystkim z dala od ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, Bułgarskiej w Poznaniu i Stadionu Narodowego.

- Podstawą futbolowej piramidy są amatorzy. Najniższe ligi traktuje się czasem z przymrużeniem oka, ale to bardzo niesprawiedliwe, bo amatorzy to 90 procent piłki w Polsce! Jesteśmy zapatrzeni w Ekstraklasę, warto jednak rozejrzeć się dookoła - mówi Andrzej Padewski, prezes Dolnośląskiego Związku Piłki Nożnej oraz wiceprezes PZPN. Dodaje, że w funkcjonowaniu takich klubów chodzi często o coś więcej, niż rozgrywanie meczów. - Na Dolnym Śląsku mamy wiele klubów i klubików z małych miejscowości, które były zakładane tuż po wojnie. Dziś grają na przykład w A- lub B klasie, ale obchodzą 70-lecie istnienia. Każdy mecz to święto całej wioski lub miasteczka. Schodzą się ludzie, kibicują, rozpalają grilla. Kto tego nie posmakował, kto nigdy nie widział tego na własne oczy, ten nie wie, jak wiele stracił. I nie wie, czym jest prawdziwy futbol. Ten najbardziej naturalny i pozbawiony ozdobników.

" Kto tego nie posmakował, kto nigdy nie widział tego na własne oczy, ten nie wie, jak wiele stracił. I nie wie, czym jest prawdziwy futbol. Ten najbardziej naturalny i pozbawiony ozdobników." Fot. Zuza Walczak
W Polsce funkcjonuje obecnie: 129 klas A (7. liga polska), 173 klasy B (8. poziom rozgrywkowy) i 14 klas C (9. liga polska). W każdej z nich skupionych jest po kilkanaście zespołów. Według danych ze związkowego systemu Extranet, w całej Polsce w trzech najniższych ligach zarejestrowanych jest prawie 12 tysięcy zawodników (4507 graczy w klasie A, 6624 w B oraz 668 w C). Mowa rzecz jasna o ligach seniorskich z samego dołu piramidy. Gdyby dorzucić do tego jeszcze "okręgówki" i 4. ligi (namiastka zawodowstwa dostrzegalna jest dopiero w 3. lidze) oraz rozgrywki juniorskie i dziecięce, liczba skoczyłaby kilkukrotnie.

Stan umysłu

W redakcji "WP SportoweFakty" padają pewnego dnia pytania: - Jak można mieć tak chore hobby? Jak może się komuś chcieć kopać w klasie B? Pytania pojawiają się w momencie, gdy media kolejny już raz w ostatnich miesiącach grzmią o pobiciu sędziego w meczu drużyn z jednej z najniższych lig. A przykłady można przecież mnożyć.

- W meczu ósmej ligi Lechita Kłecko - Wełnianka Kiszkowo zawodnik gości tak mocno nie zgadzał się z decyzją sędziego głównego dyktującego rzut karny, że postanowił arbitra uderzyć. Na dodatek na boisko wbiegli agresywni kibice. Sędzia przerwał mecz (TVN24);

- Już w 19. minucie meczu Skotawy Budowo z Lipniczanką Lipnice w słupskiej klasie A jeden z zawodników gospodarzy został ukarany przez sędziego drugą żółtą i w konsekwencji czerwoną kartką. Wzburzony gracz najpierw kopnął sędziego w udo, a następnie znokautował go ciosem w twarz. Mecz został przerwany (Polsat Sport);

- Starcie Zielonych Drożków z Tupliczanką Tuplice w żarskiej klasie B. W 70. minucie sędzia przerywa grę z powodu faulu jednego z zawodników gości. Najpierw pokazuje żółtą kartkę. Czerwonej już nie zdąży, bo gracz powali go na ziemię lewym prostym. Na tym mecz się skończy (Gazeta Wyborcza).

Podobne sytuacje najczęściej spotykają właśnie sędziów. Mecze w klasie B prowadzą przeważnie początkujący arbitrzy, bez doświadczenia. Na dodatek najczęściej bez wspomagania asystentów na liniach. Wówczas wszystko, co dzieje się na murawie, ale również w jej otoczeniu, spada na głowę jednego, często bardzo młodego chłopaka. Nie ma w Polsce choćby jednego, regionalnego związku piłki nożnej, który na Wydziale Dyscypliny nie rozpatrywał w ostatnich latach przypadków napaści - zarówno słownej jak i fizycznej - na arbitrów. "Spalę ci dom, przestrzelę kolana!" - krzyczał do jednego z arbitrów trener w podwarszawskiej miejscowości. Na miejsce przyjechała policja.

- Żeby to przetrwać, musisz mieć twardy tyłek i serce z betonu - mówi nam jeden z arbitrów. - Proszę sobie odpowiedzieć samemu na pytanie, czy łatwe jest wychwycenie spalonego stojąc wśród zawodników na środku boiska, nie mając do pomocy asystentów. Właśnie... A pretensje o to są codziennością. Do tego trzeba zapanować nad temperamentem 22 rozemocjonowanych facetów. Często facetów, których drugim hobby nie jest wcale muzyka klasyczna. Jest wśród sędziów piłkarskich rozpoczynających przygodę z gwizdkiem powiedzenie: zdaj egzamin, później jak najszybciej uciekaj wyżej. Uciekaj zanim cię zjedzą. Jak nigdzie pasuje tu określenie: to nie liga - to stan umysłu.

To poważny problem. Choćby dlatego, że młodzi arbitrzy nie wytrzymują presji. Rezygnują niedługo po ukończeniu kursu (po upływie roku bawi się w to przeważnie mniej niż połowa absolwentów). Z Wojtkiem było podobnie. - Nigdy nie umiałem dobrze grać, ale futbol kocham. Skoro kariera zawodnika nie była mi pisana, chciałem zostać sędzią piłkarskim. Kończąc kurs, myślałem, że będzie o wiele łatwiej. Że podejmowanie decyzji na boisku i znoszenie presji nie jest niczym wielkim. Rzeczywistość okazała się brutalna - opowiada.

Wojtek już w pierwszym prowadzonym przez siebie meczu przeżył koszmar. - Grożono mi, niemal pobito. Zależało mi, żeby pokazać się z dobrej strony, ale wiedza z kursu i rzeczywistość to były dwa różne światy. Podejmowałem trudne decyzje, czasem na czuja, bo nikt mi nie pomagał na liniach, a na koniec kierownik przegranej drużyny i tak o mało mnie nie pobił. Usłyszałem wtedy wszystkie możliwe wyzwiska. Trząsłem się przez cały dzień, a mecz siedział we mnie kolejny tydzień - mówi i dodaje: - Zrezygnowałem, bo nie wytrzymałem psychicznie. Jeśli chce się być sędzią, trzeba mieć mocną psychikę i umieć olewać pewne rzeczy, nie brać ich do siebie. Mecze amatorów dają strasznie w kość.

Padewski przyznaje, że podobne sytuacje w najniższych ligach się zdarzają. Sam doskonale pamięta, jak pewnego razu już po meczu zawodnicy niezadowoleni z pracy sędziego zajechali samochodem arbitrowi drogę. - Biedak ratował się ucieczką do rowu. Policja błyskawicznie ich jednak zatrzymała, ponieśli konsekwencje - wspomina.

- Śledząc medialne doniesienia można odnieść wrażenie, że w najniższych klasach rozgrywkowych jest jakiś wielki problem z agresją. Że non-stop dochodzi w nich do pobić sędziego, awantur, bójek. Ale to nieprawda - uważa jednak wiceprezes PZPN. - Mając na uwadze, jak wiele jest lig, drużyn, jak wiele meczów się odbywa, takie zachowania to promil, margines. Musimy się też pogodzić z jednym: piłka nożna to emocje - niezależnie od poziomu, na którym mecz jest rozgrywany. W Lidze Mistrzów też się przecież zdarzają ostre faule, szarpaniny, agresja na trybunach. Tego nie da się wyeliminować, ale na pewno z niektórymi zachowaniami trzeba walczyć. Nie ma litości dla zawodników, którzy naruszają nietykalność cielesną sędziego, dopuszczają się pobicia rywala. Takie sprawy trafiają przed Wydział Dyscypliny, a piłkarze są nawet dożywotnio dyskwalifikowani. Często się później zdarza, że po kilku latach taki zawodnik przychodzi do nas i błaga o odwieszenie. "Zwariuję w domu, nie mogę wytrzymać bez piłki!" - mówią. I gdy zdarza nam się odwiesić takiego zawodnika, nigdy więcej przed wydział dyscypliny już nie trafia. Praktycznie co sezon, a nawet co rundę organizujemy odpowiednie spotkania, podczas których wszystkie kluby - również te z najniższych klas rozgrywkowych - uświadamiane są w sprawie agresji podczas meczów. Mówimy, jakie konsekwencje czekają każdego, kto na przykład naruszy nietykalność cielesną sędziego. Tylko że wszelkie akcje informacyjne i uświadamiające swoje, a rzeczywistość czasem swoje. Poziom emocji jest tam po prostu często taki, że można wodę w wiadrze zagotować. Reagujemy jednak zawsze stanowczo, na przykład niedawno na dwa lata zawiesiliśmy zawodnika za naruszenie nietykalności arbitra - mówi Padewski.

Jest też inna strona boiskowej agresji. Ta, która w większym zakresie dotyczy zawodników. - Zrezygnowałem z gry w A klasie, bo miałem dość bólu pleców po brutalnych atakach kolanami 40-letnich obrońców - mówi, już z dystansem i trochę ze śmiechem, Mateusz. W warszawskich ligach grał kilka lat. - Szkoda zdrowia, to jest momentami straszna rzeźnia. Grając w ataku, byłem obijany jak worek. Kryło mnie dwóch obrońców. Gdy przyjmowałem albo kopałem piłkę, czekała mnie kosa, kopniak albo kolano w plecy. Co z tego, że sędzia odgwizdywał faul, jeśli później kostkę miałem taką, jakbym ją do ula wsadził? - dodaje.

- Często zdarza się, że ktoś kończy mecz z kontuzją. Powodów jest milion - słabe wytrenowanie, nierówne boisko, nadwaga, ale też ostra gra - rywal stanie ci na nogę albo wykona taki wślizg, że tnie wszystkich i wszystko, co stanie na jego drodze. Oczywiście, wynika to w dużej mierze z braku umiejętności, ale również faktu, że dla wielu zawodników boisko jest miejscem, w którym chcą wyładować emocje. Nie chcą robić syfu na dzielnicy, w mieście albo domu, więc idą na mecz i adrenalina czasem aż kipi - twierdzi z kolei Wojtek z jednego z klubów klasy B w zachodniej Polsce. Dodaje: - Też mieliśmy kiedyś w drużynie takiego zawodnika. Wołaliśmy na niego "Świder". Niby od nazwiska, ale też od tego, że miał nakręcone w głowie. Bardzo łatwo dawał się sprowokować. Czasem wystarczyły dwa zwykłe faule na nim, a jemu jakby się coś w mózgu odklejało. Potrafił wejść wślizgiem prosto w kolano przeciwnika skaczącego właśnie do główki. Albo kasować akcje ciosami kung-fu. Wylatywał z boiska, łapał mnóstwo kartek, więc w pewnym momencie prezes klubu kazał mu płacić kary pieniężne. Aż przyszedł mecz, w którym znów dostał czerwoną kartkę. Znów osłabił drużynę, więc powiedzieliśmy mu: - Albo się ogarniesz, albo spierdalaj.

- Ogarnął się?
- Nie, spierdolił.

Na składaku przez boisko

Mecz trwa. Spotkanie jest zacięte, jedni i drudzy mieli swoje okazje. Piłkę albo odbijali bramkarze, albo napastnicy mierzyli panu Bogu w okno.

Fot. Zuza Walczak
Na ławce rezerwowych miejscowych siedzi czterech zawodników (miało być więcej, ale jednego żona nie zwolniła ze ślubu kuzynki, a po dwóch słuch zaginął po piątkowej imprezie). Wokół ławki - wianuszek młodych chłopaków. Śmieją się, dłubią słonecznik, dokazują. Wiadomo - szydera z drużyny przyjezdnej, dogryzanie po każdym nieudanym zagraniu.

Do końca pierwszej połowy już tylko pięć minut. Zawodnicy zmęczeni, robi się więcej miejsca na boisku. Akcja za akcję. Starzał za strzał. Dobry, szybki jak na B-klasowe starcie mecz. Goście wychodzą z kontratakiem, a w tym samym momencie po okolicy niesie się dźwięk syreny. Tej strażackiej.

- Pany, lecimy!! - krzyczy jeden z chłopaków stojących przy ławce. Całą zgrają wpadają na boisko. Dwóch z nich tnie murawę na starych, niemal rozpadających się składakach, reszta biegnie. Ochotnicy gnają do remizy, bo gdzieś w okolicy się pali. Sędzia musi na moment przerwać mecz.

Chwila nerwów gości z powodu wstrzymanej akcji.

Gwizdek, gramy dalej!

Styl życia

Sport i piłka - jasne, to ważne elementy - ale w tej zabawie wcale nie jest to najważniejsze. Historia takich klubów często powiązana jest z historiami konkretnych rodzin. - Wiele jest przykładów, w których klub zakładał dziadek, później przejmował go ojciec, a teraz dbają o niego synowie. W Osieku jest przecież rodzina Sudołów, w Oławie Gancarczyków, w Bystrzycy Górnej są Somalowie. To kluby z dziada pradziada. Zawsze można się tam nasłuchać niesamowitych historii, masy legend. Opowiadają o swojej działalności z dumą - mówi Padewski i dodaje: - Co jest szalenie ważne - mówimy tutaj o ludziach oddanych działalności w stu procentach. Przecież te kluby często opierają się na pracy jednego człowieka. Drużyny z elity zatrudniają kilkanaście albo kilkadziesiąt osób, a w klasach B czy A przeważnie ta sama osoba jest księgowym, pierze brudne stroje, wysypuje linie, wiesza siatki w bramkach, pełni rolę masażysty albo i trenera. Często są to ludzie starsi, więc trzeba organizować im specjalne kursy, na przykład obsługi systemu Extranet. Powiedzmy to wprost: bez takich ludzi nie ma w Polsce piłki nożnej! Trzeba im pomagać, jak tylko można. Niedawno byłem na meczu w niższej lidze w strefie wałbrzyskiej. Dla mnie piękno futbolu to człowiek, który przed meczem przyjmował sędziów, w trakcie spotkania wbiegał na boisko z apteczką, żeby pomóc zawodnikowi, zbiegając - krzyczał pełen emocji, aż leki rozsypały mu się z tego wszystkiego po murawie. To jest właśnie piłka!

- A dla mnie najważniejsza jest atmosfera, specyficzny klimat - opowiada Wojtek. Historyjkami, anegdotami sypie jak z rękawa. Ma ich na pęczki. Pierwsza z brzegu: - To był wyjazdowy mecz, na dodatek zakończenie sezonu. Wiadome było, że bez "rannych" się nie obejdzie. Po ostatnim gwizdku szybko się przebraliśmy. W drodze na nasz stadion wstąpiliśmy jeszcze do sklepu po prowiant na grilla, następnie pod dom pani zajmującej się w naszym klubie praniem strojów. Przerzuciliśmy przez płot na podwórko wielką torbę z brudnymi ciuchami. A później zabawa, muzyka, smażone kiełbaski. Dopiero na drugi dzień udało się nam rozwiązać zagadkę, dlaczego tych kiełbas było mniej, niż kupiliśmy. "Coście zrobili?" - krzyczał mi rano w słuchawkę kierownik drużyny. "Baśka rano wyszła przed dom, a tam wszystkie koszulki porozciągane po podwórku! Od bramy po budę psa!" - wydzierał się wniebogłosy. Okazało się, że jedną reklamówkę z kiełbasami ktoś w drodze ze sklepu na imprezę schował z rozpędu do torby z koszulkami. I czego my nie zauważyliśmy, wywąchał pies pani Basi.

- Albo inna historia: prawy obrońca po jednym z meczów zorganizował kawalerski na stadionie. Wiadomo, impreza w plenerze bez hamulców. Ognisko się pali, chłopaki podkładają kolejne gałęzie, muzyka wali z głośnika wyciągniętego z klubowego magazynka. Hajcuje się konkretnie. Gdzieś w tle słychać syrenę. Chyba karetki, bo pobliską drogą jeżdżą przecież często. Sygnał się jednak dziwnie zbliża, aż w końcu przez stadionową bramę na murawę zajeżdża wielki, czerwony star: wóz miejscowej straży pożarnej! Wyskakują chłopaki w kaskach gotowi do akcji. Zamiast pożaru lasu wita ich zapach pieczonych kiełbas.

- Mandat?
- Chyba oszalałeś. Przecież jak ściągnęli te kaski, okazało się, że to byli Franek z Krzychem - ci co mieszkają kawałek za kościołem - i pan Wiesiu. Smażyli później z nami, prawie do rana. Wcześniej tylko kierowca wóz do remizy odprowadził, żeby nikomu nie przyszło do głowy gaszenie ogniska strażackim wężem.

Różne jaja robili całą ekipą. Byli rezerwami drużyny występującej w 4. lidze, nie można powiedzieć, że klub był w stu procentach amatorski. W ryzach trzymał go obrotny prezes, ale niemal całą uwagę poświęcał pierwszej drużynie. Druga grała tylko po to, żeby wywiązać się z wymagań licencyjnych. Jedyne więc, co prezes robił dla tzw. "dwójki", to sponsorował skrzynkę piwa po meczu. Chłopaki sobie pokopali, piwo wypili - wszyscy byli zadowoleni. Po jednym z meczów prezes do samochodu wsiadał wściekły. "Dwójka" przegrała z kretesem, piwa nie było.

- Dobra, zapisz mnie w telefonie "Pan Prezes". Ja pójdę do Zochy (kobiety prowadzącej przystadionowy sklepik) i stamtąd do ciebie zadzwonię. Powiesz jej, żeby wydała chłopakowi kratę browara jak zawsze. A ty uregulujesz - padł pomysł jednego z kumpli. Poszedł, zadzwonił ze sklepu, drugi kolega perfekcyjnie odegrał rolę prezesa. Piwo się znalazło.

- Żeby nie było, że my jakieś złodzieje... Jeszcze w trakcie posiadówki zadzwoniliśmy do prezesa i powiedzieliśmy o tym. Kasę oddaliśmy - zarzeka się i zaznacza: - To są takie małe rzeczy. Pewnie ktoś to czyta i nie rozumie. Nie wie, co w tym takiego fajnego. My mieszkamy w malutkiej miejscowości, żeby urozmaicić sobie wolny czas, robi się takie głupoty. No i gramy w lidze. Trzymamy się w miarę razem.

Mateusz też mógłby opowiadać podobne historie godzinami. - Kiedyś wracaliśmy z meczu i utknęliśmy w gigantycznym korku. Tkwiliśmy w nim wieczność. Widząc w samochodzie obok ładne dziewczyny, pisaliśmy na kartkach i przystawialiśmy je do szyby: "Cześć, co tam?", "Ale dzień, co za korek!". Na końcu pokazywaliśmy kartkę z komunikatem: "Dasz mi swój numer?".

- I co, dawały?
- No przecież! Piłkarzom się nie odmawia, nie?

Pieczona sarna z okazji awansu

- Zwłaszcza w małych miejscowościach piłka pełni ważną społecznie rolę. Zdarza się, że to właśnie mecze są jedyną okazją do spotkania się, najważniejszym wydarzeniem w tygodniu. Lokalny klub to bardzo często miejsce dostępne dla każdego, kto chce się zaangażować w jego działalność. W świecie, w którym tak wiele rzeczy zależy od pieniędzy, dobrze znaleźć odskocznię na małym boisku, gdzie nie ma nawet porządnej trybuny. To wszystko sprawia, że potrafię przejechać 300 kilometrów tylko po to, by zobaczyć derby gminy w B czy C klasie - przekonuje Zuzanna Walczak, jedna z nielicznych w Polsce groundhopperek. Groundhopping, czyli turystyka stadionowa. Pasja łącząca miłość do futbolu i podróże w nieoczywiste miejsca. - Wiele osób jest też zmęczonych piłką w wydaniu komercyjnym i szuka czegoś zupełnie nowego, autentycznych wrażeń. Na klasie B nigdy nie wiesz, czy drużynie uda się w ogóle skompletować skład albo czy mecz nie zostanie przerwany z powodu wejścia na boisko jakiegoś zwierzaka. Zdecydowanie ma to swój urok i niepowtarzalny klimat - dodaje Walczak.

- Z meczów niższych lig najlepiej wspominam wyjazd na derby gminy do Baranówki. Obie drużyny, niezależnie od wyniku, uzyskiwały wtedy awans do klasy B. Był głośny doping przez 90. minut, własnoręcznie przygotowana oprawa. Dosłownie cała okolica żyła tym meczem. Po zawodach prezes klubu zaprosił nas na salę obok boiska, gdzie drużyna i przyjaciele świętowali sukces. Piekła się przyrządzona specjalnie na tę okazję sarna, lało się piwo. To uświadomiło mi, jak wielkim wydarzeniem są takie sukcesy dla lokalnej społeczności - dodaje. Walczak od niedawna pracuje w Polskim Związku Piłki Nożnej w Departamencie Piłki Amatorskiej (Grassroots). Celem departamentu jest zainspirowanie większej liczby osób do gry w piłkę, niezależnie od ich wieku, miejsca zamieszkania, płci czy poziomu umiejętności i sprawności.

Fot. Zuza Walczak
Niedawno PZPN powołał 16 specjalistów ds. rozwoju piłki amatorskiej (po jednym w każdym województwie). Ich zadaniem jest dotarcie do każdego boiska lokalnego, do wszystkich nieoficjalnych rozgrywek, lig szóstek, lig halowych, do ludzi którzy grają rekreacyjnie lub mogliby zacząć uprawiać piłkę nożną, a obecnie z jakichś powodów tego nie robią. Mają za zadanie wskrzesić w takich miejscach drużyny, które kiedyś działały albo pomóc w organizacji nowych ekip. Niekoniecznie seniorów. Pole do działania jest ogromne. Na samym Dolnym Śląsku działało w przeszłości 12 lig klasy C. Dziś są tylko cztery. - Dysponujemy też dokładnymi danymi. Na samym Dolnym Śląsku jest ponad 200 tysięcy zawodników grających w piłkę, ale niezrzeszonych w naszych strukturach. Jest o kogo walczyć - mówi wiceprezes PZPN Andrzej Padewski.

Sam sprawdź, czy wpadło

To już końcowe minuty tego meczu. Słońce wymęczyło chłopaków okrutnie. Ale jeszcze jeden zryw, jeszcze jedna akcja lewą stroną. Znów slalom między obrońcami, znów minięcie rywali - jednego, drugiego, trzeciego. Sam na sam z bramkarzem. Zawodnik chce strzelać, widzi jednak nabiegającego z lewej strony partnera. Podanie, strzał i...

Sam sprawdź, czy wpadło. Lokalny klub masz na pewno pod domem. Warto się wybrać!

Paweł Kapusta

Niektóre imiona zostały zmienione.

< Przejdź na wp.pl