Polski bokser: "Byłem największym łajdakiem, jakiego znałem"

- Ćpałem i piłem. Obwiesiłem się złotem, jeździłem Ferrari. Przeżyłem śmierć kliniczną - opowiada nam Łukasz Janik, były pięściarz, który dziś głosi Słowo Boże na ulicach Warszawy.

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
Łukasz Janik PAP / Łukasz Janik
Łukasz Janik był czołowym polskim pięściarzem. Karierę rozpoczął w 2006 roku i dwukrotnie walczył o mistrzostwo świata - federacji IBO i WBC. Stoczył łącznie 28 walk, wygrał 24, cztery przegrał. Ostatni raz stanął w ringu latem 2017 roku.

Jeszcze przed pierwszym pojedynkiem o mistrzostwo świata w legendarnej hali Madison Square Garden w Nowym Jorku Janik uzależnił się od imprez i narkotyków. Były pięściarz opowiada nam, jak wtedy żył i wspomina traumatyczne chwile z dzieciństwa.

Mówi o wyrywaniu się z biedy na salony, wspomina drogę od nałogów i pobytu w więzieniu, aż do całkowitej zmiany. Obecnie ma 37 lat, pracuje jako dostawca jedzenia w Warszawie i głosi Słowo Boże na placu przy wyjściu z Metra Centrum - na tzw. Patelni.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Jesteś wytrzymały?

Łukasz Janik, były bokser: Przeżyłem głód, biedę, ostre ćpanie. W dzieciństwie katował mnie ojciec. Nawet własną śmierć mam za sobą.

ZOBACZ WIDEO: Michał Materla rozmawia z KSW. Do takiej walki może dojść na PGE Narodowym

Co zostawiło największy ślad?

Długo miałem w sobie syndrom biednego dziecka. Zacząłem zarabiać w wieku 10 lat. Zbierałem złom, makulaturę. Sprzedawałem pod cmentarzem świerk albo żonkile na wiosnę. Wszystko, żeby mamę odciążyć. Była sekretarką w firmie budowlanej, dorabiała jako krawcowa. Na głowie stawała, żeby wychować czwórkę dzieci. Ojciec pił i często podkradał jej pieniądze na alkohol.

Dlatego sam wziąłeś się do roboty?

Bieda spowodowała, że byłem bardzo zawzięty, a głód nauczył mnie wytrwałości. Jeździłem na jagody. Mój rekord to 17 dni z rzędu na zbiorach. Wstawałem o piątej rano. Z Jeleniej Góry jechałem na siódmą do Przesieki. Na miejscu trzeba było wejść jeszcze kilka kilometrów pod górę, pod sam Szyszak. Miałem dopiero kilkanaście lat. Najwięcej jednorazowo uzbierałem 44 litry jagód. Ważyło to 30 kilo.

Tak wyglądało twoje dzieciństwo?

Czasami było ciężko - żyliśmy od wypłaty mamy do wypłaty. W krytycznym momencie mama nosiła do lombardu obrączki, żeby kupić coś do jedzenia. Potrafiłem chodzić na wykopki i kraść ziemniaki, które zostawały w ziemi. Węgiel ze składu opału przy torach też podbierałem, żebyśmy mieli czym napalić w piecu w nocy. Z elektrowni braliśmy z kolegami kable. Opalaliśmy i oczyszczaliśmy je, żeby sprzedać na złom. Jak trzeba było, pomagała babcia - dawała nam torby z jedzeniem.

Trochę później, jako nastolatek, jeździłem do Niemiec na "Kirmesy" - takie duże wesołe miasteczka. W jednym z namiotów był ring. Facet z mikrofonem nawoływał ludzi, żeby weszli na scenę się sprawdzić. Między innymi ze mną. Wychodzili na mnie różni ludzie. Potężne chłopy, nieraz pijani, naćpani. Na pojedynkach "face to face" darli mi się w twarz, chcieli mi łeb urwać za 250 euro. Tyle organizatorzy płacili za powalenie mnie na deski. Ja miałem stałą pensję - 70 euro dniówki.

Jak kończyły się te pojedynki?

Najczęściej moim sierpem z boku i nokautem. Choć szli na mnie do końca, nawet gdy obrywali. Do Niemiec jeździłem jako kilkukrotny mistrz Polski juniorów, więc nie dałem sobie zrobić krzywdy. Na tych festynach nauczyłem się pewności siebie. Później nie robiło mi różnicy, z kim staję w ringu, skoro przemieliłem na festynach tylu narwańców. Jeździłem na "Kirmesy" wiele razy, najczęściej na dwa tygodnie.

Co robiłeś z pieniędzmi?

Z jagód kupiłem sobie pierwsze jeansy. Później rower górski Treka z amortyzatorami. Brat Rafał przyjechał z Norwegii z pracy i wtedy zrobiliśmy remont. Mieszkaliśmy w poniemieckim starym domu bez ciepłej wody z łazienką na półpiętrze. Dużą kuchnię przerobiliśmy na mniejszą, a z reszty miejsca zrobiliśmy pokój dla mnie i łazienkę. Po podpisaniu pierwszego kontraktu w boksie przyszła poważna kasa i musiałem się pokazać.
Łukasz Janik stoczył 28 walk w zawodowym boksie (24 wygrane, 4 porażki). Ostatnią w czerwcu 2017 r. Łukasz Janik stoczył 28 walk w zawodowym boksie (24 wygrane, 4 porażki). Ostatnią w czerwcu 2017 r.
Komu?

Najpierw u siebie, w Jeleniej Górze. Później w stolicy. Kupiłem sobie złoty łańcuszek z rękawicą, a później dobrałem kolejny, dużo większy. Na ręku świecił złoty Rolex, dziś wart kilkaset tysięcy złotych.

Po latach zrozumiałem, że chciałem być zauważony i doceniony. W szkole wytykali mnie palcami, bo nie miałem fajnego piórnika, plecaka czy ciuchów. Strasznie mi to w głowie siedziało, dlatego później obwiesiłem się biżuterią. Miałem na sobie prawie sześćset gram złota. Jeździłem super furami - przez chwilę nawet Ferrari F430. Miałem wszystko to, co chciałby posiadać każdy młody facet na świecie. Brakowało mi tylko jednego.

Czego?

Wzorca.

Świadoma refleksja.

Pamiętam - przysiągłem sobie, że nigdy nie uzależnię się od picia. Widziałem, co alkohol robił z ojcem.

Udało się?

Na co dzień nie sięgałem po alkohol. Piłem, gdy ćpałem.

Jak często?

Długo wzbraniałem się przed używkami. Widziałem kolegów, którzy bawili się na całego i szybko odpadali ze sportu. Jeszcze przed walką o mistrzostwo świata federacji IBO zostałem zaproszony na imprezę przez sponsorów. To był 2011 rok. Wjechałem na 40. piętro hotelu Marriott w Warszawie. Apartament prezydencki z widokiem na stolicę był do dyspozycji gości. Po balkonie latały "panienki", ekskluzywne prostytutki. Mówiłem na nie "hostytutki", bo były to często dziewczyny, które chodziły z numerkami w ringu.

Szybko poczułem klimat. Ktoś posypał mi kokainę, jedną Tajkę zabrałem do pokoju. Wszystko wyglądało jak z teledysku u Snoop Dogga. Bawili się ze mną aktorzy, ludzie znani z mediów, prezenterki telewizyjne. Wydawało mi się, że kokaina to narkotyk dla elit, a to takie samo badziewie jak każda inna używka. Na początku wciągałem dwie kreski, później pięć. Z czasem i worek koksu nie wystarczał.

Tak mi się to spodobało, że zacząłem to powielać. Poznałem ludzi z nocnego życia Warszawy, stałem się królem Mazowieckiej, czyli największej imprezowni w stolicy. Wchodziłem wszędzie bez selekcji: z kim chciałem, jak chciałem, gdzie chciałem.

Kiedyś miałem takie głupie powiedzenie: "Sen z piątku na sobotę jest dla frajerów". Melanż zaczynałem w piątek wieczorem, a kończyłem w niedzielę o 6 rano. Ćpałem i piłem 36 godzin. Byłem największym łajdakiem, jakiego znałem.

Co wtedy myślałeś?

Że jestem "nie do zarąbania" i nic nie jest w stanie mnie złamać.

A co z treningami? Do momentu pierwszej porażki miałeś piętnaście wygranych z rzędu. Dwukrotnie walczyłeś o mistrzostwo świata wagi junior ciężkiej federacji IBO i WBC.

Przygotowując się do walk, rezygnowałem z imprez. Ale potem szedłem w balet. Najgorzej było po starciu z Grigorijem Drozdem w Moskwie (o mistrzostwo świata, przegrana przez nokaut w 9. rundzie - red.). Zarobiłem 85 tysięcy dolarów, nie miałem kolejnego terminu walki i popłynąłem. Na początku byłem jeszcze na pensji u promotora Andrzeja Wasilewskiego. Dostawałem stałą kwotę co miesiąc i musiałem przestrzegać zasad. Tydzień po walce wracałem do treningu, były jasne zasady, dyscyplina. Jej brak mnie zgubił.
Janik przed walką z Olawalem Afolabim o pas IBO w listopadzie 2013 r. Janik przed walką z Olawalem Afolabim o pas IBO w listopadzie 2013 r.
Co się stało z pieniędzmi?

Imprezowałem, ćpałem. Ktoś mnie oszukał, komuś pożyczyłem, źle zainwestowałam. Generalnie przetańczyłem kasę i roztrwoniłem pieniądze na głupoty. Na przykład na parkingi policyjne za samochody, które rozbiłem. Dwa auta z wypadku w Karpaczu stały na parkingu policyjnym kilka miesięcy i przyszedł rachunek na 30 parę tysięcy złotych.

Coś ci zostało?

Na samym początku kariery zainwestowałem w ziemię, do dziś mam działki w Jeleniej Górze z widokiem na Śnieżkę. Trochę mnie to zgubiło, bo później żyłem w poczuciu, że emeryturę już mam. Na bieżąco zarabiałem bardzo dużo. Na dodatek miałem też procent z maszyn do gier w Warszawie, które dawały mi od kilku do kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie. Miałem więcej, niż było trzeba, do tego dużo wolnego czasu i szalałem.

Efekty uboczne były kwestią czasu.

Przechodziłem z ciężkich treningów do imprez i znów z imprez do intensywnych ćwiczeń. Wbiegałem na Śnieżkę i zbiegałem, wychodziło prawie trzydzieści kilometrów biegu po górach. Kiedyś zimą, podczas ogromnej mgły, zgubiłem się i przypadkiem dobiegłem do Czech. Potrafiłem katować się fizycznie 6-7 godzin dziennie i w końcu organizm nie wytrzymał.

Jak się buntował?

W Dublinie z powodu przetrenowania, do tego po ostrej imprezie, zachorowałem na sepsę. W dwa tygodnie zrobiłem 20 mocnych treningów, byłem blisko życiowej formy i w nocy dostałem wirusowego zapalenia jelit i płuc. Zakażenie szło do mózgu. Ze śpiączki obudziłem się po dwóch tygodniach.

Z czasem zacząłem mieć ataki padaczki spowodowane wyniszczeniem organizmu. Atak w hotelu we Wrocławiu doprowadził do mojej śmierci klinicznej.

Co było dalej?

Ocknąłem się na trzeci dzień w szpitalu. Lekarz patrzył na mnie jak na mówiącego nieboszczyka. - To pan żyje?! - wrzasnął. Dziwnie się czułem - jakbym wrócił z daleka, po kilku latach. Nie potrafiłem wytłumaczyć sobie, skąd takie przeświadczenie. Nie widziałem żadnego tunelu, Boga, nieba. Nic.

Co czułeś?

Po śmierci klinicznej zrozumiałem, że jest coś więcej niż to, co dostrzegam oczami. Zacząłem szukać Boga. Przez pół roku dwa razy dziennie medytowałem, ale nic mi to nie dawało. Zrozumiałem, że nie tędy droga do Boga.

Rozmawiałem z bliską mi osobą i wyznałem, że jest mi wstyd, bo przeczytałem w życiu wiele książek, ale nie poznałem Pisma Świętego. I następnego dnia, gdy szedłem wzdłuż cmentarza przy Powązkach, dosłownie wyrwało mnie z butów. Jakby nadprzyrodzona siła przyciągnęła mnie na drugą stronę drogi. Na ławce pod wiatą przystanku leżała niebieska broszura - Ewangelia wg św. Mateusza i pierwszy list do Koryntian.

To był punkt zwrotny w twoim życiu?

Punktem zwrotnym był kryminał.

To znaczy?

Dziś widzę to tak, że Bóg celowo umieścił mnie w zakładzie karnym, bym znalazł dla niego czas. Po znalezieniu i przeczytaniu broszury zachwyciłem się, ale po jakimś czasie znowu wróciłem do starego życia.

Jak trafiłeś do więzienia?

Podczas drugiego wypadku samochodowego wykryto w moim organizmie THC - substancję znajdującą się w marihuanie. Paliłem trawkę regularnie. Dostałem od sądu dozór policyjny na nogę, czyli tak zwaną bransoletkę. Po pięciu miesiącach nienagannego sprawowania trafiłem do szpitala w wyniku ataku padaczki. Stamtąd straż więzienna przetransportowała mnie do kryminału. Z Jeleniej Góry wysłano za mną list gończy, że nie ma mnie na miejscu. A przecież odpracowywałem wyrok w Warszawie, mając dozór elektroniczny na nodze i będąc pod stałym nadzorem sądu Warszawa Praga-Północ.

Powstał ogromny bałagan w papierach, ale z więzienia już się nie wydostałem. Pisałem z celi odwołania, prawnik i dziewczyna walczyli o mnie na wolności. Ostatecznie sąd zmniejszył mi wyrok odsiadki z dziewięciu miesięcy na pięć miesięcy i pięć dni.

Mam na ten temat swoje zdanie. Wierzę, że Bóg tak chciał. Na wolności nie miałem czasu się zatrzymać. Trafiłem tam, gdzie było go wystarczająco.

Jak funkcjonowałeś w więzieniu?

Byłem przerzucany do trzech kryminałów. Dwa tygodnie spędziłem na Białołęce, później przewieziono mnie do Barczewa, gdzie spędziłem większość wyroku. Na koniec wróciłem na Białołękę, a końcówkę wyroku odsiedziałem na Służewcu.

Najdłużej byłem w celi z trzema mordercami. Dwóch miało wyrok 25 lat pozbawienia wolności, trzeci dożywocie.

Codziennie rano robiłem trening. Piętnaście rund walki z cieniem. Do tego 450 pompek i 750 brzuszków - wszystko w seriach. Ciągiem trwało to około półtorej godziny. Po treningu siadałem do Pisma Świętego. Sześć razy przeczytałem Nowy Testament, dwukrotnie zrobiłem streszczenie przepisując do notesu wersety, które najbardziej mnie urzekły. Do dziś korzystam z tych zapisków.

Zauważyłem już wtedy, że Bóg działa. Współwięźniowie przeklinali co drugie słowo i zaczęło mnie to odpychać. Przestałem używać wulgaryzmów.

A współwięźniowie jak na ciebie reagowali?

Jeden z celi był w miarę "normalny", można było porozmawiać, choć - wiesz - mówimy o mordercy. Robił rękodzieła, na przykład notesiki. Dostałem od niego drewniany kuferek i mam go do dziś w mieszkaniu.

W celi robiłem swoje: ćwiczyłem, studiowałem pismo. Lubiłem czytać pod nosem, żeby słowa bardziej do mnie docierały. Raz to się nie spodobało. Czytałem na górnej "koli" i ten z dożywociem walnął pięścią w moje łóżko. Była też jedna ostrzejsza wymiana zdań, ale generalnie nikt mnie nie zaczepiał. Oni wiedzieli, że jestem bokserem, i widzieli, jak intensywny treningi robię. Na pewno czuli respekt.
Janik podczas głoszenia Słowa Bożego w zakładzie karnym po wyjściu na wolność Janik podczas głoszenia Słowa Bożego w zakładzie karnym po wyjściu na wolność
Dziś rozwozisz w Warszawie jedzenie na rowerze i mówisz o Bogu na "Patelni" przy Metrze Centrum.

Wróciłem do podstaw. Pokutuję za to, co robiłem - zszedłem na dół, zacząłem od zera, z pokorą. Jestem magistrem AWF-u. Mógłbym prowadzić zajęcia w szkole. Niedawno byłem na dwóch rozmowach kwalifikacyjnych, jednak muszę jeszcze trochę poczekać. Cztery lata temu wyszedłem z więzienia, a w Krajowym Rejestrze Karnym historia utrzymuje się przez minimum pięć lat, dlatego na dziś nie mogę być nauczycielem WF-u. Po pięciu latach od wyjścia na wolność można starać się o wyczyszczenie kartoteki.

Nie słyszę jednak, żebyś miał o to żal.

Jeżdżę na rowerze, kiedy chcę, robię treningi indywidualne dla pięściarzy i z tego żyję.

Jestem wdzięczny Bogu, że umarłem, bo narodziłem się na nowo. Dostałem drugą szansę. Byłem człowiekiem sukcesu, interesowały mnie walki, mistrzostwo świata. Przez picie i ćpanie do tego nie doszedłem, choć w USA... uważam, że powinienem wrócić z pasem z Madison Square Garden. Boks to jednak taki biznes, że jeżeli boksujesz za oceanem, na gali organizowanej przez promotora twojego przeciwnika, to jeżeli go nie znokautujesz, trudno jest wygrać. Z Olawalem Afolabim przegrałem na punkty.

Jesteś już po drugiej stronie?

Na pewno Pismo Święte pokazuje mi właściwą drogę, choć to proces. Jezus powiedział: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem". Czuję się bardziej wypełniony, ale pewne rzeczy jeszcze wychodzą. Głosiłem ostatnio słowo Boże wręcz akordowo, zaniedbałem przez to relację z żoną. Przekładałem rywalizację z ringu na służbę dla Boga - żeby pokazać, że jestem bardziej "namaszczony" od kogoś, że lepiej mówię o Bogu. Łatwiej pozbyć się widocznych nałogów - łajdaczenia się, picia, ćpania. Ale zostają małe - krytykowanie innych, porównywanie się, niezdrowa rywalizacja.

Trudno od tego uciec?

Zobacz, jak skonstruowany jest świat. Spotykają się znajomi w grupie kilku osób i aby lepiej się poczuć w krytycznych słowach mówią o innych. Porównujemy się zazwyczaj w kwestiach, w których jesteśmy mocni po to, by pokazać, że druga osoba jest gorsza. A ja się porównuję do Jezusa, przy którym zawsze wypadam blado. Dzięki temu staję się lepszym człowiekiem.

Mocno wierzysz w to, co mówisz.

Nie chcę robić ci wykładu. Niedawno cytowałem znajomemu Pismo Święte i trochę przesadziłem z dawką wiedzy. Kolega powiedział, że musi to wszystko przegadać z księdzem. I już się do mnie nie odzywa! Generalnie chodzi mi o to, by mówić o pewnej zmianie myślenia.

Co najczęściej mówisz ludziom?

Że Bóg kocha ich takimi, jakimi są, bez względu na ich nałogi i problemy, z którymi sobie nie radzą. I żeby otworzyli się na niego. Wtedy Bóg przyjdzie, umocni ich miłością i pomoże otrząsnąć się z sideł zła.

Pokuta to nastawienie serca - autentyczny żal za grzech i chęć bycia lepszym. Nie formułki w konfesjonale, dziesięć "zdrowasiek" i znowu możemy broić. Wpadnij na "Patelnię", posłuchaj. Zapraszam też czytelników Wirtualnej Polski. Jestem tam sześć, siedem razy w tygodniu. Zaczynam około godziny 17.
Janik (w środku) na Janik (w środku) na "Patelni" w Warszawie
Nie każdy jednak chciał cię słuchać.

Na początku ludziom przeszkadzało, co mówię. Sporo osób pracuje na "Patelni" i sprzedawcom nie podobało się to, co głoszę. Ale Słowo Boże wykonuje pracę. Słuchali mimo woli i zmienili nastawienie. Do dziś zdarza się, że przechodnie pozdrawiają mnie środkowym palcem. Zdarzało się, że ktoś mnie wyzywał, ja odpowiadałem z uśmiechem, a ta osoba stawała z boku, słuchała, a później wracała przeprosić za swoje zachowanie. Podchodzę do tego na spokojnie.

Jakie emocje daje ci mówienie o Bogu na ulicy?

Dla mnie to większe szczęście, niż gdy wchodziłem do ringu. Ludzie mówią mi o swoich przemianach. Na przykład jeden facet po roku trzeźwości zadzwonił i powiedział, że przestał pić po dwudziestu latach. Uratował rozpadający się związek małżeński i jest szczęśliwy. Takich historii jest wiele.

Jak dziś patrzysz na siebie?

Zrozumiałem wiele rzeczy. Gdy miałem 11 miesięcy, urodziła się siostra. A to ja miałem być dziewczynką. Cała miłość matki poszła w małą Paulinkę, a ja, niespełna roczny brzdąc, stałem się dla mamy "duży". Nie pamiętam przytulenia czy słowa "kocham". Dlatego miłość chciałem kupić. Po to właśnie od dziecka ciężko pracowałem, żeby mamie zaimponować - pokazać, że pomagam i można na mnie liczyć.

Ludzie mają takie podejście, że trzeba żyć w myśl zasady: oko za oko, ząb za ząb. Lub kierować się tylko wyrokiem sądu skazującego. Jezus przebaczył tobie wszystkie grzechy, więc ty też możesz to zrobić. Ja nie mam do nikogo żalu. Rolexa ktoś mi zabrał, bliscy też mnie okradli. Pomagałem, pożyczałem, a poginęło mi wiele rzeczy.

A przebaczyłeś?

Tak jak Jezus przebaczył mi moje grzechy, tak ja przebaczyłem innym.

Tacie też?

Pogodziliśmy się. Zmarł w lipcu. Modliłem się o niego.

Potrzebowałeś tej rozmowy.

Powiedziałem mu, że nie mam żalu. Ojciec katował mnie przez całe dzieciństwo. To też mnie zahartowało. W Madison Square Garden dostałem cios na wątrobę od Afolabiego. Mówię szczerze - taki to był ból, że przez trzy rundy myślałem, że umrę. Ale nie klęknąłem, sędzia mnie nie wyliczył. Byłem zawzięty w treningu właśnie przez ten ból w dzieciństwie.

Ogromny ból?

Kiedyś dostałem od ojca 170 pasów na goły tyłek. To była piąta klasa szkoły podstawowej. Pijany zabrał mnie na wywiadówkę i za każdą jedynkę w szkole liczył dziesięć pasów. Na całym udzie, od tyłka do kolana, miałem jeden wielki krwiak. Do dziś pamiętam głośne odliczanie od jednego do 170.

Wiem, że to nie był ojciec, tylko diabeł, który w nim mieszkał. Wpuścił do siebie demony poprzez alkoholizm. Babcia, jego mama, przez 30 lat była nauczycielką fizyki w szkole średniej. Przez to myślę, że ojciec uważał, że jest kimś lepszym od innych. Pozwalał sobie. Na trzeźwo pewnie by tak nie zrobił.

Starasz się to wszystko wytłumaczyć. 

Na pogrzebie uroniłem łzy - ojciec to ojciec. On był bardzo zagubiony. Nie mamy nawet wspólnych wspomnień. Zapamiętałem w zasadzie jedną dobrą rzecz: podczas remontu stawialiśmy ścianki, robiliśmy prysznic i doprowadzaliśmy ciepłą wodę. Razem.

Po śmierci ojca znalazłem w jego pokoju krzyżyk. Dało mi to nadzieję, że przed końcem swojego życia zdążył zwrócić się do Boga. Po naszej rozmowie pojednawczej poczułem ulgę.
Janik wręcza nam Janik wręcza nam "Nowy Testament" i mówi o swojej przemianie
Rico Hoye pokonany w Rzeszowie. Czerwiec 2014 r. Fot. PAP. Rico Hoye pokonany w Rzeszowie. Czerwiec 2014 r. Fot. PAP.
Brakuje ci czegoś z dawnego wcielenia?

Nie, nawet za boksem nie tęsknie. Do walk nie chcę wracać. Chciałbym jedynie wejść jeszcze raz do ringu i się pożegnać. Zamiast napisu "Lucky Look" jak kiedyś, z hasłem: "Wojownik Chrystusa". Przy okazji fajnie byłoby powiedzieć ludziom, czym się teraz zajmuję i że taka przemiana jest możliwa.

Mówisz to, mając dość szeroką perspektywę. Tak naprawdę przeżyłeś kilka żyć.

Powiedziałem ci o tych wszystkich złych rzeczach bez emocji, już mnie to nie boli. Bóg dał mi wolność i zrozumienie. Dziś patrzę raczej ze zdziwieniem i dystansem, że kiedyś imprezy, narkotyki i zaliczanie panienek tak mnie cieszyły. Powiedziałem sporo o sobie. Jeżeli ktoś ma ochotę posłuchać, jak głoszę Ewangelię, zapraszam na moją stronę (TUTAJ).

Zmiażdżył Szpilkę i Ugonoha. Polak idzie po mistrzostwo świata

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×