Śmierć czyha w każdym zakręcie. Światy F1 i MotoGP się przenikają

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Śmierć Johna Surteesa przypomniała kibicom o tym, że światy Formuły 1 i MotoGP często się przenikają. Brytyjczyk jest jedynym zawodnikiem, który ma tytuły mistrzowskie w obu seriach, ale kierowcy nie ukrywają fascynacji konkurencyjnymi światami.

W tym artykule dowiesz się o:

John Surtees był postacią z innej epoki. Brytyjczyk w latach 60. XX wieku najpierw zdobywał tytuły mistrzowskie na motocyklu, by później sięgnąć po mistrzostwo w Formule 1. Dziś powtórzenie takiego wyczynu wydaje się być niemożliwe, ale przedstawiciele dwóch i czterech kółek wyrażają zainteresowanie konkurencyjnymi światami. Przed laty motocykla MotoGP próbował Michael Schumacher, Fernando Alonso wskoczył na Hondę ubiegłej jesieni, swojej fascynacjami maszynami z MotoGP nie ukrywa też Lewis Hamilton. Z kolei Valentino Rossi czy Jorge Lorenzo ścigali się bolidem F1.

Kierowcy F1 czy też przedstawiciele MotoGP uwielbiają adrenalinę, dlatego nie należy im się dziwić, że czują potrzebę sprawdzenia się w innej roli. W ten sposób można tłumaczyć zeszłoroczne próby Lorenzo bolidem Mercedesa, czy też wcześniejsze Rossiego w pojeździe Ferrari.

- MotoGP jest fajniejsze. Lepiej się je ogląda, bo jest bardziej ekscytujące. Ściganie odbywa się tam w większym kontakcie. Chciałbym kiedyś spróbować motocykla MotoGP. Nawet bym nie powiedział zespołowi, że to zrobiłem! - mówił w zeszłym roku w rozmowie z "Autosportem" Lewis Hamilton.

Adrenalina powiązana jest z ryzykiem. Motocykle królewskiej kategorii rozpędzają się do 350 km/h, a upadający zawodnik nie jest w żaden sposób zabezpieczony. Może liczyć jedynie na poduszkę powietrzną w jego kombinezonie i pułapki żwirowe w zakrętach, które wyhamują jego ciało. Czasem przeznaczenia nie udaje się jednak oszukać. Nowy sezon jeszcze się nie rozpoczął, a na torach we Włoszech i Francji doszło już do dwóch śmiertelnych wypadków podczas testów. W motocyklowych mistrzostwach świata w ostatnich latach życie tracili m. in. Luis Salom, Marco Simoncelli, Shoya Tomizawa oraz Dairijo Kato.

ZOBACZ WIDEO Himalaista Adam Bielecki: nawet jeśli urwie mi nogę, do końca będę walczył o życie

W Formule 1 jest nieco inaczej. Poziom bezpieczeństwa wzrósł w połowie lat 90. XX wieku, po tym jak doszło śmiertelnego wypadku Ayrtona Senny. Obecnie kierowca znajduje się w kabinie bolidu (tzw. monocoque), która przechodzi przez wiele testów zderzeniowych i obciążeniowych, a sam pojazd jest w stanie osiągnąć prędkość ok. 370 km/h. Po dwudziestu latach od śmierci Senny w F1 doszło jednak do kolejnego fatalnego wypadku, który przypomniał, że ryzyka nigdy nie uda się zminimalizować do zera. W 2014 roku w Japonii z toru wypadł Jules Bianchi. Francuz przez wiele miesięcy znajdował się w śpiączce i ostatecznie zmarł w 2015 roku.

Bliski śmierci na torze był też Felipe Massa. On w 2009 roku został trafiony w głowę elementem, który odpadł z bolidu jadącego tuż przed nim. Brazylijczyk miał okazję poznać Simoncellego, który zginął dwa lata później w wyścigu MotoGP w Malezji. - Wiemy jakie jest ryzyko, gdy wyjeżdżamy na tor. Jednak gdy się ścigasz, to nie możesz o tym myśleć, bo zawsze musisz jechać na granicy, czasem nawet ją przekraczać. Gdy widzisz taki wypadek jaki przydarzył się Marco, doznajesz szoku, bo to przypomina ci o ryzyku - odpowiedział Massa zapytany przed paroma laty o wypadek Włocha.

W F1, jeśli dochodzi do kontaktu pomiędzy kierowcami, najczęściej mamy do czynienia z delikatnymi uszkodzeniami bolidów. W MotoGP każdy atak musi być przemyślany, bo zderzenie motocykli w większości przypadków doprowadza do upadków obu zawodników. Paradoksalnie, w Formule 1 jest jednak mniej wyprzedzeń. Większa powierzchnia pojazdów powoduje, że kierowcy muszą starannie myśleć o ataku, bo mają mniej miejsca na torze. Do tego bolid jest mniej sterowny niż motocykl.

W przeszłości poziom bezpieczeństwa w F1 był jednak znacznie niższy. Śmierć na torze ponieśli tacy kierowcy jak Gilles Villeneuve, Ronnie Peterson czy Roland Ratzenberger. Ma to swoje odzwierciedlenie w statystykach. Według danych z 2013 roku, w Formule 1 wskaźnik śmierci wynosił 5,59 proc. (893 wyścigi i 50 wypadków śmiertelnych). Dla MotoGP jest to odpowiednio 3,83 proc. (783 wyścigi i 30 wypadków śmiertelnych).

- Poziom bezpieczeństwa w Formule 1 jest na wysokim poziomie, bo masz do dyspozycji kokpit i to wszystko. Oni naprawdę poprawili tę kwestię. W motocyklach podobnie, ale nadal jeśli się rozbijasz, to jesteś ciałem na podwoziu. Uderzasz o asfalt albo ziemię swoim ciałem. W MotoGP łatwiej jest o kontuzję niż w F1. Jeśli popatrzymy na ten aspekt, to my motocykliści mamy ciut większe jaja - stwierdził Lorenzo po swoich zeszłorocznych próbach w rozmowie z "Motorsportem".

Tymczasem nowe sezony MotoGP i F1 ruszają już za parę dni. 26 marca najlepsi motocykliści świata będą rywalizować na torze w Katarze, tego samego dnia kierowcy F1 zmierzą się w Australii.

Łukasz Kuczera

Komentarze (0)