8 marca 1986 roku - ten dzień na zawsze zmienił życie Franka Williamsa. Prowadzony przez niego zespół szykował się do kolejnego sezonu Formuły 1 i wybrał się na testy na południe Francji. Jazdy próbne nowego modelu FW11 poszły bardzo dobrze, co miało zwiastować kolejne sukcesy Williamsa w F1, ale życie szefa ekipy z Grove zawisło na włosku.
Williams wynajął Forda Sierrę i odjechał w kierunku lotniska w Nicei. Nie minęło pół godziny, a do pracowników zespołu F1 dotarła fatalna wiadomość. Personel nie zdążył jeszcze spakować swojego sprzętu, gdy do padoku toru Paul Ricard wpadł przypadkowy kierowca, do którego dotarła informacja o wypadku Franka Williamsa.
Czytaj także: Rodzina Williamsa ucierpiała z powodu F1
Nigel Mansell, jeden z kierowców Williamsa i późniejszy mistrz świata, nie zastanawiał się ani chwili. Razem z kilkoma innymi osobami z toru Paul Ricard udali się na miejsce wypadku Franka Williamsa. Gdy dotarli na miejsce, byli w szoku. Wynajęty Ford Sierra był zmiażdżony, pojazd wylądował na dachu. Największe uszkodzenia były po stronie, gdzie siedział Frank Williams.
ZOBACZ WIDEO: #Newsroom. W studiu Robert Kubica i prezes Orlenu
O krok od śmierci
O ogromnym szczęściu mógł wtedy mówić Peter Windsor, który podróżował z Williamsem. Brytyjczyk zajmował się wtedy PR-em w zespole z Grove. To on pomógł w wydobyciu swojego szefa z wraku Forda Sierry.
Świadkowie tamtej akcji ratunkowej twierdzą, że Williams jęczał z bólu. Narzekał przy tym, że nie czuje swoich stóp. Gdy na miejsce przybyło pogotowie, podjęto decyzję o przetransportowaniu Brytyjczyka do szpitala w Toulonie. Później zdecydowano się o jego przeniesieniu do Marsylii. Tam szef Williamsa przeszedł 6-godzinną operację kręgosłupa. Diagnoza lekarzy nie była jednak optymistyczna - przerwany rdzeń kręgowy.
"Źródła szpitalne sugerują, że nie wydaje się, aby życie Williamsa było zagrożone, ale istnieje obawa, że pozostanie sparaliżowany" - głosiła depesza AFP z 9 marca 1986 roku.
- Ten wypadek był nieunikniony. Kochałem prędkość, zwłaszcza w zakrętach, choć taka jazda była bardzo niebezpieczna. Byłem dość mocno przekonany o tym, że w końcu będę mieć jakiś poważny wypadek, może nawet śmiertelny. Zresztą Patrick Head miał ten sam problem - opowiedział po latach Williams w rozmowie z "The Telegraph".
Niepotrzebny pośpiech
Williams śpieszył się na lotnisko, bo chciał jak najszybciej wrócić do ojczyzny. Planował bowiem występ w półmaratonie. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że ma zapas czasowy wynikający z różnicy czasu pomiędzy Francją a Wielką Brytanią. Nadmierna prędkość sprawiła, że samochód spadł z wysokości 2,4 m.
- Nikt w życiu nie miał więcej szczęścia niż ja - wspominał po latach w "The Telegraph". W trakcie wypadku nie miał zapiętych pasów, co tylko pogorszyło jego sytuację.
Podczas gdy medycy we Francji robili wszystko, by Williams nie zmarł w ich placówce, bo przyniosłoby im to negatywny rozgłos, ogromnym poświęceniem wykazała się małżonka Brytyjczyka. Ginny Williams wybrała się na południe Francji i wyręczała pielęgniarki. Zajmowała się małżonkiem w pierwszych dniach po wypadku, nauczyła się m.in. ściągania płynu z płuc.
W momencie wypadku Williams miał 43 lata. - Przeżyłem 40 lat na swój sposób. Były wspaniałe. Teraz czeka mnie kolejnych 40 lat, nieco innych - przypomniał po latach jego słowa "Financial Times".
Czytaj także: Robert Kubica cieszy się z obecności Franka Williamsa
- Byłem nieodpowiedzialny. Robiłem wtedy głupie rzeczy, prowadziłem jak szaleniec - dodawał. W jednym z wywiadów zdradził też, że czasem zdarzało mu się spóźniać na kolację w domu, bo po zakończeniu pracy w fabryce wybierał się w trasę i ścigał się po brytyjskich ulicach. Nawet wyłączał światła w swoim samochodzie, by poczuć większą adrenalinę.
Triumfalny powrót
- Wierzę w Boga. Zostałem wychowany w katolickiej rodzinie. Po coś się to wydarzyło - mówił Williams dziennikarzowi "The Telegraph".
Wypadek Williamsa miał miejsce w marcu 1986 roku. Cztery miesiące później, w połowie lipca, Brytyjczyk pojawił się na pierwszym wyścigu F1 od wydarzeń z Nicei. Tak naprawdę nie było dla niego innej możliwości. Przez kilkanaście tygodni robił wszystko, by wrócić.
Trafił do szpitala w Londynie, gdzie zajmował się nim profesor Sid Watkins, który w tamtym okresie współpracował z kierowcami F1. W placówce zainstalowano nawet specjalną linię telefoniczną. Za jej pośrednictwem Williams mógł pilnować tego, co dzieje się w fabryce zespołu. Wiedział jak przebiegają przygotowania do kolejnych wyścigów.
- F1 po wypadku stała się dla ojca powodem, którego warto było żyć. Dzięki Williamsowi ojciec poszedł dalej, ten zespół był dla niego niczym tlen - powiedziała po latach Claire Williams, córka Franka.
Gdy Williams pojawił się na Grand Prix Wielkiej Brytanii w roku 1986, kierowcy nie mogli lepiej uczcić jego powrotu do garażu. Nigel Mansell i Nelson Piquet dojechali do mety na dwóch pierwszych pozycjach. Zespół mógł cieszyć się z dubletu przed własną publicznością.
- Musiałem wrócić. Miałem biznes do prowadzenia. To moja pasja. Jestem szczęśliwy, gdy mogę być w pobliżu samochodów F1 i kierowców. Nie mogło mnie spotkać nic lepszego - twierdził.
Paradoks polega na tym, że właśnie po wypadku Franka Williamsa zaczęła się złota era tego zespołu. Od roku 1986 ekipa zdobyła siedem tytułów mistrzowskich wśród konstruktorów i pięć wśród kierowców. Dlatego Williams, który ma w tej chwili 77 lat i świętuje 50-lecie działalności w F1.
Czytaj także: 50 lat Franka Williamsa w F1. Smutny jubileusz Brytyjczyka
- Czy boję się śmierci? Nie, nie bardzo. Martwię się tylko, czy w trumnie nie będzie mi za zimno - powiedział w wywiadzie przed kilkoma laty.