Był 1 maja 1994 roku. Dokładnie o godz. 14:17 Ayrton Senna stracił panowanie nad swoim Williamsem w zakręcie Tamburello i uderzył w betonową ścianę. Podążał z prędkością ponad 220 km/h. Fragmenty prawego przedniego zawieszenia z bolidu trzykrotnego mistrza świata Formuły 1 przebiły jego kask. Senna zginął na miejscu, chociaż służby robiły wszystko, by go uratować i podjęto nawet próbę transportu helikopterem do pobliskiego szpitala.
Wydarzenia z Imoli odcisnęły piętno na F1. Zrozumiano, że utrata legendy to wyraźny sygnał, że należy poprawić bezpieczeństwo podczas wyścigów. Dzięki wzmożonej pracy wielu komisji FIA to się udało - przez lata żaden kierowca nie zginął podczas weekendu wyścigowego F1.
Szok dla Formuły 1
Imola po raz ostatni gościła w F1 w roku 2006. W kolejnym sezonie w stawce pojawił się Lewis Hamilton. Brytyjczyk, który dorastał fascynując się Ayrtonem Senną. Gdy doszło do tragedii Brazylijczyka, Hamilton miał ledwie osiem lat. Gdy ojciec próbował mu wytłumaczyć, co stało się z jego idolem, na twarzy małego chłopca pojawiły się łzy. Po latach, gdy Hamilton wyrównał rekord pole position Senny w F1, otrzymał jego kask. Znów polały się łzy.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co czuje Kubica, gdy ściga się w DTM? Zobacz film z wnętrza BMW
Weekend na Imoli w 1994 roku określany jest jako jeden z najczarniejszych w historii F1. Ledwie dobę wcześniej, podczas kwalifikacji, zginął Roland Ratzenberger. Senna w niedzielnym wyścigu jechał z austriacką flagą w kokpicie. Chciał nią machać w kierunku kibiców, by w ten sposób oddać hołd koledze z toru.
- To był przełomowy moment w historii sportu. Nikt tego nie zapomni. Niki Lauda to wtedy trafnie ujął. Powiedział, że Bóg przez 10 lat miał Formułę 1 w swojej ręce, a potem ją po prostu puścił - powiedział w rozmowie z PA Damon Hill, mistrz świata z sezonu 1996 i zespołowy partner Senny w roku 1994.
Fakt jest taki, że przez prawie dekadę Formuła 1 nie musiała opłakiwać śmierci kierowcy. Ostatnia tragedia przed wypadkiem Senny to 14 maja 1986 roku i śmierć Elio de Angelisa podczas testów na Paul Ricard. - Przez długi czas nie było żadnego takiego wypadku, żadnego szoku. Dwie śmierci w jeden weekend to był zatem cios. Ogromny. Wszyscy byliśmy zszokowani - dodał Hill.
- Za każdym razem, gdy myślę o tym, jak rozwijał się tamten weekend, to jest to dla mnie coś niewiarygodnego. Wydaje się, że wszystko wymknęło się spod kontroli. To było przerażające. To był test dla własnych nerwów. Szybko trzeba było dokonać refleksji na temat tego, co jest rozsądne, a co nie jest - stwierdził były mistrz świata F1.
Show must go on
Już po wypadku Ratzenbergera w kwalifikacjach poruszano kwestię ryzyka na Imoli i zwracano uwagę, że obiekt nie gwarantuje kierowcom odpowiedniego poczucia bezpieczeństwa. Szokiem dla niektórych kierowców była też wiadomość, by kontynuować wyścig po wypadku Senny.
Hill musiał prowadzić tego samego Williamsa co Senna, choć istniało podejrzenie, że to awaria zawieszenia doprowadziła do wypadku. - W tamtym momencie wiedziałem, że Ayrton trafił w ścianę. Nic więcej. Nie wiedziałem, w jakim jest stanie - powiedział Brytyjczyk.
- Przed ponownym restartem wyścigu Ann Bradshaw z zespołu prasowego podeszła do mnie i dała mi do zrozumienia, że z Ayrtonem nie jest najlepiej. Jednak uznałem, że chodzi o jakąś bardzo poważną kontuzję. Nie wiedziałem, że nie żyje. Nie powiedziano nam tego aż do końca wyścigu - opisał tamte wydarzenia Hill.
- Kiedy ruszyliśmy do wyścigu po przerwie, czułem, że nad nami jest jakaś czarna chmura. Jednak miałem też przeświadczenie, że coś nad nami czuwa. Niektórzy uważali, że prowadzenie Williamsa w tej sytuacji było dużym ryzykiem, skoro przyczyna wypadku była nieznana. Jednak ja wtedy nie byłem w gronie kierowców, którzy nie chcieli się ścigać. Zaufałem zespołowi. Gdyby coś mi się nie podobało, zawsze mogłem zjechać z toru - stwierdził były kierowca.
Wnioski wyciągnięte po latach
W ostatnich latach Formuła 1 znów musiała opłakiwać śmierć kierowców - w roku 2014 doszło do fatalnego wypadku Julesa Bianchiego na torze Suzuka, a przed rokiem w Belgii w zawodach Formuły 2 zginął Anthoine Hubert. Tamte wydarzenia przypomniały, że wraz z rozwojem maszyn należy też nieustannie poprawiać infrastukturę torów.
Bianchi zmarł po kilku miesiącach od wypadku, nie odzyskawszy świadomości. Hubert zginął na miejscu. Wtedy też Formuła 1 i towarzyszące jej serie stanęły przed pytaniem - co robić dalej? Głos oddano rodzinie zmarłego, która uznała, że najlepszym hołdem dla Huberta będzie dalsze ściganie.
- Dziś mamy inne wartości. Po takich doświadczeniach na Imoli wszyscy powiedzieliby "ok, mamy dość, kończymy ten weekend, jedźmy do domu". Jednak nie musimy rozmawiać o roku 1994. Popatrzmy, co działo się w latach 70. Kierowcy ginęli na poboczu, a wyścig jechał dalej. Tak było przez lata w F1 - przypomniał Hill.
- Ludzie teraz nie chcą doświadczać takich rzeczy. Lubią wypadki, lubią towarzyszący im dreszczyk emocji, ale nie chcą, by ginęli w nich ludzie. Nawet popatrzmy teraz na koronawirusa. Robimy wszystko, by umarło jak najmniej ludzi COVID-19. Nie tolerujemy ofiar śmiertelnych, bo życie jest zbyt cenne - podsumował Hill.
Dlatego też, chociaż Imola wraca do kalendarza F1 w sezonie 2020, nie przypomina już obiektu, jakim była w roku 1994. Najgroźniejsze sekcje toru zostały z niego usunięte, aby zwiększyć poczucie bezpieczeństwa kierowców.
Czytaj także:
Sergio Perez - transfer do Red Bulla albo koniec kariery?
Peter Sauber po latach ocenia swoje decyzje