- Na wyścigi trzeba było zawsze zabierać czarny garnitur, bo nigdy nie było wiadomo, który z kierowców zginie - mówił Jackie Stewart, który rywalizował w latach 70. Jednak wraz z upływem czasu Formuła 1 przywykła do tego, że tragiczne wypadki są rzadkością. Zanim nastało GP San Marino w sezonie 1994, ostatni wypadek śmiertelny podczas weekendu wyścigowego miał miejsce w GP Kanady w roku 1982.
W Montrealu życie stracił Riccardo Paletti. Kiepska widoczność na starcie wyścigu sprawiła, że młody Włoch nie zauważył tego, iż na polach startowych pozostał bolid Didiera Pironiego. Paletti wjechał w Ferrari ze sporą prędkością. Trafił do szpitala z połamanymi nogami i urazami wewnętrznymi. Zmarł kilka godzin później.
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa w F1
Jak określił to Maurice Hamilton, dziennikarz przez lata zajmujący się F1, brak poważnych wypadków sprawił, że "Formuła 1 stworzyła fałszywe poczucie bezpieczeństwa". GP San Marino to wszystko zmieniło. Królowa motorsportu straciła Ayrtona Sennę - legendę dyscypliny, ale też Rolanda Ratzenbergera, choć o śmierci tego drugiego mówi się znacznie rzadziej (szczegóły TUTAJ).
ZOBACZ WIDEO Grzyb mówi, że Apator będzie czarnym koniem. Co na to Tomasz Bajerski?
"Jeśli wydarzenia z Imoli w roku 1994 mają jakieś dziedzictwo, to jest nim to, że śmierć Senny wstrząsnęła sportem motorowym. Przyspieszyła trwające prace nad poprawą bezpieczeństwa. Weszły one na zupełnie nowy poziom" - ocenił po latach Hamilton w artykule opublikowanym przez ESPN.
Jak na ironię losu, to właśnie Ayrton Senna poświęcał sporą uwagę bezpieczeństwu w F1. Gdy podczas feralnego GP San Marino w piątkowym treningu z toru wyleciał Rubens Barrichello i oszukał śmierć, jego starszy rodak był wstrząśnięty.
Senna chciał koniecznie zobaczyć Barrichello po wypadku. Centrum medyczne na torze Imola było zamknięte, więc przeskoczył przez płot. Wszedł do budynku od tyłu. - Gdy się ocknąłem, w pierwszej kolejności zobaczyłem Ayrtona. Miał łzy w oczach. Wydawało mi się, że przeżywa mój wypadek jakby to był jego własny - mówił później Barrichello.
Senna nigdy wcześniej nie mierzył się ze śmiercią w F1
Pokolenie Jackiego Stewarta zabierało na każdy wyścig czarny garnitur, bo śmierć czaiła się na kierowców F1 w niemal każdym zakręcie. Dlatego byli oni przygotowani na to, że któryś z nich może nie wrócić do padoku po treningu czy wyścigu. Zawodnicy rywalizujący w latach 90. nie mieli takich doświadczeń. To też pokazuje reakcja Senny na wypadek Ratzenbergera.
Senna oglądał zajście z udziałem Austriaka z boksów Williamsa. W pewnym momencie usiadł w kącie, zaczął płakać. Jednak po chwili musiał siedzieć w kokpicie, bo nadszedł jego czas walki o jak najlepszy wynik w kwalifikacjach.
"Był wstrząśnięty. Nigdy wcześniej nie mierzył się ze śmiercią w F1, bo za jego czasów nie było wypadku śmiertelnego" - opisywał reakcję Senny profesor Sid Watkins, zajmujący się kwestiami bezpieczeństwami w F1, w książce "Życie na krawędzi - tryumf i tragedia w F1".
Kwalifikacje na Imoli padły łupem Senny. Kierowca Williamsa pokazał, że na torze zapomniał o tym wszystkim, co trapiło go chwilę wcześniej. Nie zjawił się jednak na późniejszej konferencji prasowej. Szefowie F1 odstąpili w tej sytuacji od kary, bo doskonale rozumieli emocje targające Brazylijczykiem.
"Jestem jedynym, który martwi się o bezpieczeństwo"
Kara groziła też Sennie za to, że w sobotę pojawił się na miejscu wypadku Ratzenbergera. Po kwalifikacjach został wezwany przez sędziów, gdzie musiał się tłumaczyć. Zamiast obrony, wybrał atak. - Jestem jedynym, który się martwi o kwestie bezpieczeństwa - miał mówić stewardom.
Ayrton Senna zaczął tworzyć koalicję na rzecz poprawy bezpieczeństwa w F1. W niedzielny poranek wpadł w padoku na swojego dawnego rywala i inną z legend - Alaina Prosta. Francuz komentował wtedy wyścigi dla francuskiej telewizji. Umówili się, że podczas kolejnego Grand Prix podyskutują wspólnie o tym, co można poprawić w królowej motorsportu. Taką samą rozmowę odbył z Gerhardem Bergerem. Austriakowi mówił wprost, że z niektórymi sędziami ma nie najlepsze relacje, więc przyda mu się wsparcie kogoś bardziej "dyplomatycznego".
Gdy po latach przeanalizuje się to, co działo się w latach 90. w F1, włos jeży się na głowie. Po wypadku na starcie GP San Marino na torze musiał pojawić się samochód bezpieczeństwa. Był nim... Opel Vectra. Zwykły samochód osobowy, którego osiągi w żaden sposób nie nawiązywały do F1. Senna zwracał na to uwagę. Mówił, że jadąc tak wolno podczas neutralizacji opony tracą swoje właściwości, że to niebezpieczne. Nikt nie chciał go słuchać.
To właśnie schłodzenie opon i spadek ciśnienia w kołach uznawane są za jedną z przyczyn wypadku Senny. Doszło do niego na drugim okrążeniu. Brazylijczyk wypadł z toru w zakręcie Tamburello. Przy prędkości ponad 300 km/h uderzył w betonową ścianę.
"Bóg wypuścił F1 z rąk"
GP San Marino przyniosło w piątek wypadek Barrichello, w sobotę śmierć Ratzenbergera, w niedzielę wypadek na starcie - koło jednego z pojazdów trafiło w dziewięciu kibiców, a to wszystko skończyło się śmiercią Senny. Wydarzenia z Imoli z sezonu 1994 zyskały miano "najtragiczniejszego weekendu wszech czasów F1".
- To był przełomowy moment w historii sportu. Nikt tego nie zapomni. Niki Lauda to wtedy trafnie ujął. Powiedział, że Bóg przez 10 lat miał Formułę 1 w swojej ręce, a potem ją po prostu puścił - powiedział w rozmowie z PA Damon Hill, mistrz świata z sezonu 1996 i zespołowy partner Senny w roku 1994.
- Przez długi czas nie było żadnego takiego wypadku, żadnego szoku. Dwie śmierci w jeden weekend to był zatem cios. Ogromny. Wszyscy byliśmy zszokowani. Za każdym razem, gdy myślę o tym, jak rozwijał się tamten weekend, to jest to dla mnie coś niewiarygodnego. Wydaje się, że wszystko wymknęło się spod kontroli. To było przerażające. To był test dla własnych nerwów. Szybko trzeba było dokonać refleksji na temat tego, co jest rozsądne, a co nie jest - dodał Hill.
Poprawa bezpieczeństwa w F1 sprawiła, że śmierć Ratzenbergera i Senny nie poszła na marne. Przez lata królowa motorsportu była wolna od takich tragedii. Aż wydarzyło się GP Japonii w roku 2014, gdy śmiertelnych obrażeń głowy nabawił się Jules Bianchi. Ten wypadek znów przypomniał, że Formuła 1 musi toczyć niekończący się wyścig o zminimalizowanie ryzyka. Jednak nigdy nie spadnie ono do poziomu zerowego.
Czytaj także:
Kierowcy bojkotują Facebooka i Twittera
George Russell odbył szczerą rozmowę z Toto Wolffem