Na początku roku Mattia Binotto mówił, że w Ferrari nie będzie team orders, a Charles Leclerc i Carlos Sainz będą mieli wolną rękę, co do walki na torze. Szef zespołu z Maranello zapowiadał, że sytuacja może się zmienić w momencie, gdy jeden z kierowców będzie miał zdecydowanie większe szanse na tytuł mistrzowski w Formule 1.
Wydaje się, że potrzeba było trzech wyścigów, aby udało się wykreować lidera Ferrari. Bez wątpienia jest nim Leclerc, który wygrał dwa z trzech wyścigów F1. Monakijczyk jest zdecydowanym liderem mistrzostw świata, podczas gdy jego zespołowy kolega nie zdobył ostatnio punktów w GP Australii i skomplikował swoją sytuację.
- Ferrari określiło już priorytety. Sainz też o tym dobrze wie i dlatego jest zły. Najważniejsze dla niego jest to, że w obecnej sytuacji nic nie może zrobić, a przecież chce dostać nowy kontrakt - ocenił w "F1 Insider" Ralf Schumacher, były niemiecki kierowca.
ZOBACZ WIDEO: "Królowa jest jedna". Wystarczyło, że wrzuciła to zdjęcie
To właśnie kwestia długości umowy i statusu w zespole miała utrudnić rozmowy Sainza z Ferrari. Hiszpan nalegał na dwuletnią umowę, podczas gdy stajnia z Maranello dotąd oferowała mu roczny kontrakt z opcją przedłużenia współpracy o kolejny sezon w razie spełnienia określonych celów.
Jak poinformował hiszpański "AS", Sainz ostatecznie doszedł do porozumienia z Ferrari, a obie strony poszły na ustępstwa. Ogłoszenie kontraktu Hiszpana spodziewane jest w ten weekend - przy okazji GP Emilia Romagna na torze Imola. Dla włoskiej ekipy to wyjątkowy wyścig F1, bo odbywający się niedaleko siedziby firmy.
Równocześnie w Ferrari nikt nie ma wątpliwości, że status numer jeden w zespole należy się Leclercowi. Umowa 24-latka wygasa z końcem sezonu 2024, a lada moment mają ruszyć rozmowy ws. jej przedłużenia.
Czytaj także:
Robert Kubica znów na torze? Dodatkowe jazdy w F1
Gwiazda F1 okradziona! Poniosła spore straty finansowe