Pretendent został odarty ze złudzeń już na początku. Władimir Kliczko natychmiast wydystansował go lewą ręką i ustawił zaporę, która była nie do ominięcia. Na nic zdały się prowokacyjne zachowania pięściarza z USA. Pobudzały one tylko publiczność, natomiast mistrz był kompletnie niewzruszony i konsekwentnie realizował swoje założenia.
Nie było ani jednego momentu, w którym Eddie Chambers miałby choć cień szansy na zwycięstwo. Cóż bowiem z tego, że Amerykanin często odpierał ataki rywala, skoro nie potrafił skontrować i w ofensywie był w zasadzie bezradny.
Między dziewiątą a dziesiątą rundą doszło do dość niecodziennego zdarzenia. Rękawice pretendenta uległy uszkodzeniu i ich zmiana na inne sprawiła, że potrzebna była dodatkowa przerwa. Dłuższy odpoczynek nie zmienił jednak układu sił w tym pojedynku. Ukrainiec wciąż bezdyskusyjnie dominował i budował przewagę punktową.
Przed ostatnią odsłoną trener czempiona, Emanuel Steward zachęcił swojego podopiecznego do bardziej zdecydowanego ataku i Kliczko posłuchał jego rad. Ruszył na przeciwnika z niesamowitą pasją i aplikował mu sporo ciosów. Wydawało się jednak, że nie zdoła zwyciężyć przed czasem, bo sekundy mijały, a Amerykanin ostatkami sił odpierał tą ofensywę. Szczęścia zabrakło mu dopiero na kilkanaście sekund przed ostatnim gongiem. Wtedy nadział się na potężny, niszczycielski wręcz lewy sierpowy. Natychmiast padł na matę i dość długo się nie podnosił. O kontynuowaniu walki nie było oczywiście mowy, co więcej sekundanci Chambersa zaczęli obawiać się o jego zdrowie. Ostatecznie Amerykanin zdołał jednak wstać i odzyskał pełną sprawność.
Kliczko rzutem na taśmę zapewnił sobie triumf przez nokaut, ale w niczym nie umniejsza to jego klasy. To był kolejny pojedynek, w którym dominacja Ukraińca nie podlegała dyskusji, dzięki czemu obronił on mistrzowskie pasy federacji IBF, WBO oraz IBO.
Czempion odniósł w sobotę 54. zwycięstwo w zawodowej karierze (48. przed czasem). Jego oponent doznał natomiast 2. porażki.