Chłop jak żaba, silniejszy niż baba - rozmowa z zapaśniczką Agnieszką Wieszczek, brązową medalistką igrzysk w Pekinie

Brązowy medal zdobyty przez Agnieszkę Wieszczek w olimpijskim turnieju zapaśniczym kobiet, spowodował, że teraz nie musi się ona martwić o przyszłość. Zdobywczyni historycznego krążka opowiedziała portalowi SportoweFakty.pl o wakacjach, których nie było, nieudanej aukcji i swoich pojedynkach z... chłopakami.

Wojciech Potocki
Wojciech Potocki

Wojciech Potocki: Już pani zdążyła odpocząć po olimpijskich emocjach? Wakacje pewnie były długie i radosne.

Agnieszka Wieszczek: Chyba wszystkich zaskoczę. Wakacji nie było, bo tak naprawdę nie mogłam znaleźć kilkunastu dni wolnych. Ciągle mam coś do załatwienia. Spotkania ze znajomymi, jakieś uroczystości, jednym słowem brakuje czasu na pełne lenistwo. Mam nadzieję, że po świętach uda mi się wreszcie wyrwać gdzieś w cieplejszy zakątek świata.

A treningi? Poszły w kąt?

- Nie, skądże znowu. Trenuję raz, a czasami dwa razy dziennie, ale trochę mniej intensywnie niż przed olimpiadą. Co nie znaczy, że nie jestem zmęczona. Spotkania za znajomymi i kibicami to fajna sprawa, tyle że zmęczenie podróżami i zarwanymi nocami ciągle odkłada się w organizmie. Nie narzekam jednak. Jest naprawdę fajnie.

Przeżywa pani jednak nie tylko miłe chwile. Mam na myśli zamieszanie związane z aukcją charytatywną pani medalu. Została pani oszukana i licytacja się nie udała.

- Cóż, ten człowiek nie mnie oszukał, tylko chorego chłopca i jego rodzinę, która bardzo to wszystko przeżyła. Aż nie chce się tego komentować. Po prostu ten pan nie rozumie o co w tym wszystkim chodzi, a zabawa kosztem śmiertelnie chorych dzieci nie mieści mi się w głowie. Na szczęście do akcji włączyli się inni, nawet Polski Związek Koszykówki. Wiem też, że moje miasto, Wałbrzych chce kupić ten medal i powiesić go w hali, by dopingował młodzież do treningów.

Skąd w ogóle pomysł, by ten bądź co bądź historyczny medal polskich zapasów wystawić na licytację?

- Nie jestem przywiązana do takich przedmiotów. Dużo ważniejsze jest dla mnie to, co przeżyłam i zobaczyłam. Szczęścia nie da się sprzedać. A medal? To po prostu kawałek blachy. Będę miała zresztą replikę, która równie dobrze można powiesić na ścianie. Najważniejsze, że mój medal pomógł co najmniej dwójce chorych dzieciaków. To wartość sama w sobie.

Mówi się często, że liczy się tylko zwycięzca, a pani brąz dzięki aukcji stał się prawie bezcenny. Czy to pomogło w szukaniu sponsorów?

- Chyba nie. Umowa, którą podpisałam z Naftoserwisem, była "dogadana" jeszcze przed aukcją, a jej ojcem chrzestnym był Andrzej Supron. Cieszę się nie tylko dlatego, że będę teraz mogła spokojnie trenować i jeździć fajnym samochodem. Cieszę się, bo miałam okazję kilka razy gościć u mojego sponsora i spotkałam tam fantastycznych ludzi. Teraz nie mogę ich zawieść.

Wróćmy do samych zapasów. Niedługo odbędzie się zjazd PZZ, a właśnie Andrzej Supron powiedział, że to pani swoim medalem uratowała skórę działaczom. Czego zatem medalistka olimpijska oczekuje od związku?

- Myślę, że ciągle najważniejsze są pieniądze. Trzeba zrobić wszystko, by zwiększyć liczbę zawodników, bo powoli zaczyna brakować nawet sparingpartnerów. Mężczyźni radzą sobie, wyjeżdżając do klubów niemieckich, gdzie zarabiają na utrzymanie rodziny, ale to odbija się na ich treningu. A dziewczyny? Często kończą karierę, bo muszą wybierać między pracą, nauką i sportem. Na wysokim poziomie nie da się tego pogodzić. Nawet jeśli zdobędziesz jeden czy drugi medal, to by poprawiać wyniki, musisz jeździć na obozy, a to nie daje pieniędzy na utrzymanie.

A trening. Nie trzeba tu czegoś unowocześnić?

- O to trzeba pytać szkoleniowców. Ja nie widzę większych różnic między nami, a resztą zapaśniczego towarzystwa. To co nam najbardziej doskwiera, to brak sparingpartnerów.

Trenuje pani z chłopakami?

- Czasami tak się zdarza. Przede wszystkim na obozach.

I co? Kładzie ich pani na łopatki?

- Chłop jak żaba, silniejszy niż baba (śmiech). Wiadomo, kobiety są słabsze fizycznie i nawet jak mężczyźni dają mi fory, to trudno coś zdziałać z rywalem w mojej wadze (72 kg). Powalczyć to ja mogę..., ale z kadetem i to takim średnio zaawansowanym (śmiech).

Planuje pani teraz jakieś starty?

- W połowie listopada czekają mnie drużynowe mistrzostwa Polski, a później tylko obóz w Nałęczowie i to będzie koniec sezonu.

Dodajmy, najlepszego sezonu w karierze. Czy po olimpijskim sukcesie zgłosiło się do pani klubu pięćdziesiąt albo sto dziewczyn, które pokochały zapasy?

- Nie, ale mam wiele spotkań w szkołach i dziewczyny pytają, gdzie by mogły trenować. Ja zawsze mówię im, że to trudny sport, ale polecam go szczególnie tym, którzy nie mogą spokojnie usiedzieć w domu. Jedno jednak zmieniło się bardzo szybko. Teraz już prawie nikt nie myli zapasów z... sumo. Jeszcze rok temu przychodzili do mnie i pytali: "Co? Ty taka drobna i walczysz z tymi grubasami?"

Na koniec naszej rozmowy wróćmy do najpiękniejszego momentu w pani karierze – olimpiady. Jak zareagował na olimpijskie zwycięstwa pani pierwszy trener?

- Był nim pan Dariusz Piaskowski, który pisał mi po każdej walce SMS-y. Przed wyjazdem powiedział mi tak: "Jedź i po prostu baw się dobrze". Po pierwszej wygranej walce przysłał SMS-a: "O, widzę, że zaczęłaś się bawić". Po drugiej przeczytałam: "O, bawisz się coraz lepiej!". A kiedy już miałam medal - podsumował: "Bawiłaś się rewelacyjnie!".

Myśli pani już o obronie medalu za cztery lata, w Londynie?

- O obronie? Ja chcę tam zdobyć złoty medal!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×