Wojciech Potocki: Czego pan oczekuje po nowo wybranym zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego i jego prezesie?
Mirosław Drzewiecki: Zarząd będzie z pewnością nowy, a jeśli chodzi o prezesa, to jest stary. Może nie tyle wiekiem, co stażem. To będzie jego druga kadencja.
A czy to dobrze, że prezes Piotr Nurowski nie miał kontrkandydata?
- Myślę, że taka sytuacja powstała dlatego, że Nurowski przez te cztery lata pracował bardzo solidnie, nie generował żadnych konfliktów na linii PKOl – ministerstwo, współpracował dobrze z Komisją Sportu w Sejmie i związkami sportowymi. Jest to więc wyraz szacunku dla tego wszystkiego, co udało mu się osiągnąć. Daje to również nadzieję, że prezes będzie kontynuował to, co zaczął wcześniej. Przyznam, że lubię gdy jest konkurencja, bo to każde wybory czyni ciekawszymi w sensie widowiska, to jednak tym razem popieram tę decyzję. Tak ogromne poparcie świadczy tylko o tym, że akurat taki kandydat najbardziej pasuje wszystkim związkom sportowym.
Po ostatniej olimpiadzie nie był pan jednak zadowolony z naszego medalowego dorobku.
- Nie byłem, bo te dziesięć medali to nie jest szczyt marzeń, ale, i to mówiłem po olimpiadzie, że tej dziesiątki trzy były złote, sześć srebrnych i jeden brązowy. To przynajmniej w kolorach krążków i ilości punktów dało postęp. Zresztą ostatnia olimpiada okazała się bardzo trudna nie tylko dla Polski, ale dla wszystkich reprezentacji, łącznie z USA i Rosją. Jedynie Brytyjczycy powiększyli ilość zdobytych medali, ale to już wiązało się z ich przygotowaniami do olimpiady w Londynie. Wszyscy inni mieli gorsze bilanse niż w Atenach. Myśmy utrzymali pozycję i została zahamowana tendencja spadkowa, która była widoczna praktycznie od Barcelony…
Teraz jest się z czego odbić?
- No właśnie. Mamy się z czego odbić i co ważne, podłoże jest twarde, dające gwarancje, że przy odbiciu nie wpadniemy w jakieś grzęzawisko (śmiech).
W swoim wystąpieniu trochę pan dzisiaj przestraszył prezesów związków sportowych i członków zarządów mówiąc, że biesiadowanie się skończyło.
- Chciałem obrazowo przedstawić sytuację, która niestety ma miejsce. Jeśli się współpracuje z pięcioma, góra dziesięcioma osobami, to można jeszcze coś zrobić. Jeżeli jednak obraduje się w gronie czterdziestoosobowym to nie ma pracy tylko biesiadowanie. Chodziło mi o to, by działacze to właśnie zrozumieli. Osobiście nie mam nic przeciwko biesiadowaniu, ale po godzinach pracy, w wolnym czasie. Ktoś, kto jest odpowiedzialny za prawidłowe funkcjonowanie związku sportowego, musi efektywnie pracować. Krótko mówiąc - dobrze nim zarządzać. Jeśli trochę "odchudzimy" zarządy na pewno wyjdzie to na dobre związkom, a prezesi będą mieli ułatwione zadanie. I chyba o to chodzi.