Czarna seria. Polska tonie!

Newspix / Artur Chmielewski / Zalew Zegrzyński - dzieci kąpią się na kąpielisku zamkniętym
Newspix / Artur Chmielewski / Zalew Zegrzyński - dzieci kąpią się na kąpielisku zamkniętym

167 - tyle osób utonęło w Polsce od początku czerwca do końca sierpnia. Lwia część przypadków była związana z alkoholem czy kąpielą w miejscu zabronionym.

Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku

Policyjne podsumowania wakacji zawsze budzą olbrzymie emocje. Z roku na rok liczba utonięć oscyluje ok. 500. 2021 rok również przyniósł wstrząsające dane.

Tylko 20 czerwca życie w wodzie straciło dziewięć osób. Taki sam bilans odnotowano 11 lipca. Z danych policji wynika, że Polacy najczęściej toną w jeziorach i rzekach.

W ubiegłym roku policja odnotowała 483 przypadki tonięcia. W wyniku tych wypadków utonęło... 460 osób. 117 z nich przed tragedią spożywała alkohol. Zdecydowanie częściej toną mężczyźni. Na ogół w wieku powyżej 50 lat.

Polska jest w pierwszej dziesiątce krajów Europy z największą liczbą utonięć.

Spadł z falochronu

31 sierpnia w Kuźnicy 33-latek spadł z falochronu. Przez fatalne warunki atmosferyczne nie był w stanie wyjść z wody o własnych siłach. Wielogodzinne poszukiwania nie przyniosły rezultatu.

30 sierpnia w Godziszowie na Śląsku Cieszyńskim kierowca samochodem dostawczym próbował pokonać na ogół przejezdny bród potoku Bładnica. Przez ulewne deszcze nurt był jednak zbyt silny. Woda porwała samochód. Trzy osoby zdołały się wydostać z "dostawczaka". Czwartą porwał potok. Utonęła. Ciało odnaleziono w Wiśle.

23 sierpnia w Jeziorsku 49-latek na wyprawę po jeziorze zabrał sześcioletnią córkę i psa. W pewnym momencie córka wypadła z pontonu. Mężczyzna wskoczył za nią do wody. Utonął. Córkę wyłowił przypadkowy świadek zdarzenia.

To tylko kilka przykładów utonięć z ostatnich dni.

Ratownicy wodni z WOPR-u często powtarzają, że ludzie ryzykują swoje życie nawet mimo tego, że wcześniej wielokrotnie ostrzegają ich przed zagrożeniem.

Do trzech razy śmierć

20 lipca, 2013 r. Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. 50-letni mężczyzna wchodzi do wody. Ratownicy kilkakrotnie powtarzają, że nie ma warunków do pływania. Wypraszają go z wody. Wściekły mężczyzna wraca na plażę.

21 lipca, 2013 r. Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. Ten sam mężczyzna wchodzi do wody. Tym razem kilkadziesiąt metrów dalej. Ratownicy z innej grupy podchodzą do niego i informują o zagrożeniach. Mężczyzna jest zły, wraca na plażę. WOPR-owcy słyszą krzyk poirytowanej żony 50-latka. Nie rozumie, dlaczego mąż nie może się kąpać. Przecież pływałby tylko przy brzegu.

22 lipca, 2013 r. Władysławowo. Plaża blisko portu. Wiatr północy, trzymetrowe fale. Prądy wsteczne wciągają każdego, kto próbuje głębiej wejść w morze. Jeden z ratowników zauważa topiącego się mężczyznę. Dramat rozgrywa się 50 metrów od brzegu. Ratownik z kolegą po fachu wyprasza plażowiczów z wody. O sytuacji informuje ratownictwo wodne z Gdyni, które przy pomocy specjalistycznego sprzętu ma pomóc w akcji od strony morza.

WOPR-owiec wchodzi do morza zabezpieczony liną. Dopływa do mężczyzny, który już od kilku minut jest pod wodą. Wyciąga go na brzeg. Zaczyna się reanimacja.

- Kiedy zobaczyłem twarz tego człowieka, nie mogłem uwierzyć. Do dziś ją pamiętam. To ten sam facet, którego wczoraj i dwa dni wcześniej wypraszaliśmy z wody. Zamiast złości zrobiło mi się go żal. W międzyczasie przyleciał śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Przekazałem pana ratownikom. Żona, teraz pełna pokory, próbowała ze mną rozmawiać. Ale nie dałem rady, nie chciałem. Miałem dość. Zazwyczaj jestem otwarty na turystów, ale teraz coś we mnie pękło - tłumaczy Jarosław Radtke, przewodniczący komisji rewizyjnej w głównej siedzibie WOPR-u w Warszawie, wiceprezes WOPR-u województwa pomorskiego i prezes puckiego oddziału.

50-latka nie udało się uratować. Zmarł jeszcze na plaży.

Tego samego dnia ratownicy z tej samej grupy wyciągali 30-latka, który pływał na niestrzeżonym kąpielisku. Jego też nie udało się uratować. Rodzina pozwała WOPR. - Wszystko było dobrze oznakowane, ale ludzie są potwornie roszczeniowi. Wydaje im się, że jak znają treść jakiegoś paragrafu, to rozumieją, co wynika z danego prawa. Niestety, umiejętność czytania i pisania nie wystarczy. Sąd oczywiście oddalił pozew. Sprawa szybko się skończyła - podkreśla Radtke. - 22 lipca zginęła jeszcze jedna osoba. 40-latek. Przebieg akcji był podobny, ale zdarzenie miało miejsce kilka kilometrów od nas, więc nie byłem bezpośrednim świadkiem.

W trzech akcjach brało udział 25 WOPR-owców, do tego ratownicy medyczni, strażacy i policja.

- Wieczorem moja ekipa była tak zmęczona, że nie mogliśmy o własnych siłach dojść do domu. Zamówiłem posiłek, musiałem ich namawiać, żeby coś zjedli. Na plaży we Władysławowie jest ok. 60 tys. ludzi jednego dnia. Przyjeżdżają do nas czasem TOPR-owcy oraz GOPR-owcy i sami nie mogą uwierzyć, patrząc na tłumy. A przecież w góry też chodzi masa turystów. Kilkanaście lat temu byłem w stanie usłyszeć dźwięk otwieranej przez plażowicza puszki z piwem i poczuć zapach alkoholu. Dziś nie ma miejsca, żeby spokojnie pójść z dzieckiem za rękę - zaznacza Radtke.

Śmierć na oczach rodziców

30 lipca, 2012 roku. Godzina 15.00. Jantar, Mierzeja Wiślana. Małżeństwo w średnim wieku odpoczywa na niestrzeżonym kąpielisku. Dwójka ich dzieci w wieku 14 i 17 lat wchodzi do morza. W oddali powiewa czerwona flaga zakazująca kąpieli ze względu na niekorzystne warunki pogodowe.

Fala o wysokości półtora metra. Silny prąd wsteczny. Wystarczy chwila. Rodzice tracą nastolatków z pola widzenia. Sami ruszają szukać swoich dzieci. Wreszcie wszczynają alarm. Na WOPR dzwoni jeden z turystów.

Po kilku minutach o wydarzeniu wiedzą wszystkie możliwe służby. Poza WOPR-em do akcji włączają się pogotowie lądowe i lotnicze, Morska Służba Poszukiwania, straż pożarna i policja. Ratownicy na miejscu budują łańcuch życia. Plażowicze trzymają się za ręce i metr po metrze przeczesują dno w poszukiwaniu zaginionych.

Mija 50 minut. Służby trafiają na ciało 14-latka. Wyciągają je na brzeg. Rozpoczyna się reanimacja. Ratownikom pomaga ojciec chłopaka. Matka wpada w rozpacz, krzyczy.

- To tragedia nie do opisania. Rodzice byli zrozpaczeni, nic do nich nie docierało. Również fakt, że przecież nadal nie odnaleźliśmy drugiego syna - relacjonuje Roman Chmielowski, wówczas 50-latek, sekretarz WOPR-u województwa pomorskiego, czynny ratownik.

Drugiego syna rodziców z Mazowsza odnaleziono dwie godziny od zaginięcia. Ani jego, ani jego brata nie udało się uratować.

- Poza olbrzymim dramatem zapamiętałem jeszcze jedną rzecz. To obrazek, który utrwalił się w moim umyśle już chyba na zawsze. Turyści, którzy nie wzięli udziału w łańcuchu życia, przyglądali się bezczynnie, jak wyciągamy zwłoki. Do tego popijali piwko. Traktowali całość, jak dobry film akcji. Tymczasem ten dramat wydarzył się naprawdę - tłumaczy Chmielowski.

Dziś sekretarz WOPR-u ma 58 lat. Nadal ratuje ludzi. Chwali się, że wszyscy jego trzej synowie zostali świetnymi ratownikami. Może nie zarabiają kokosów, ale są ludźmi pasji i czterech zasad, które przyświecają WOPR-owcom: ostrzegać, wychowywać, ratować, pomagać.

- Zaraziłem ich moją pasją. Zresztą ona jest we mnie od dawna. Jeszcze w podstawówce wybraliśmy się zimą z trzema kolegami nad oczko wodne. Lód był cienki. Mój kolega wpadł do wody. Reszta przeraziła się i uciekła. Ja złapałem go za szelki i ostatkiem sił wyciągnąłem na brzeg. Inaczej zanurzyłby się głębiej i utknął pod lodem - opowiada Chmielowski.

I dodaje: - Wtedy to zrozumiałem. Pomoc drugiemu człowiekowi jest ważna, ale nic nie daje większej satysfakcji niż uratowanie komuś życia.
***
Wiek i imiona niektórych bohaterów zostały zmienione. Dwa powyżej opisane przypadki pochodzą z tekstu "Do trzech razy śmierć" opublikowanego w WP SportoweFakty 15 sierpnia 2020 roku.

Quady. Kupowane na komunię, do tego kask z marketu i tragedia gotowa >>

Źródło artykułu: