Artur Mazur, WP SportoweFakty: Czy mogę zaryzykować stwierdzenie, że judo było pani przeznaczone?
Beata Pacut-Kłoczko, judoczka: Myślę, że tak. Wychowałam się w bloku, który znajduje tuż obok siedziby Czarnych Bytom. Wcześniej treningi zaczął mój brat. Spodobało mi się to, co robili na zajęciach, a że zbyt dużego wyboru nie było - też wylądowałam na tatami. Na początku to była zabawa, ale wszystko się zmieniło po pierwszych zawodach. Zdobyłam medal i zaczęłam marzyć o kolejnych sukcesach. Funny judo szybko przerodziło się w poważne treningi i rutynę, które pokochałam.
A czy kiedykolwiek miała pani dość tego sportu?
Tak, kiedy pojawiła się seria porażek. Z czasów juniorskich doznałam serii porażek, nie wychodziło mi, nie przywoziłam medali z zawodów. Miałam 14 lat. Moje koleżanki i koledzy mieli czas dla siebie, spotykali się wieczorami, a ja - tylko trening i mata. Gdyby nie ta cała społeczność skupiona wokół klubu, być może nie byłoby mnie już w tym sporcie. Jestem im wszystkim wdzięczna, bo te medale przyszły.
ZOBACZ WIDEO: Michał Materla rozmawia z KSW. Do takiej walki może dojść na PGE Narodowym
Czy w Polsce da się być judoczką na pełen etat?
Nie jest to łatwe, ale jestem przykładem tego, że się da. Liczba osób, które mogą sobie na to pozwolić, jest jednak ograniczona. W moim przypadku wielkim wsparciem są klub Czarni Bytom i Centralny Wojskowy Zespół Sportowy. Tych dróg na szczęście jest coraz więcej. Świetnym programem był projekt Team 100. Oby więcej takich inicjatyw.
Jak wygląda dzień Beaty Pacut?
Różnie i ciężko. Wstaję rano i ruszam na pierwszy trening. Po nim chwila na obowiązki domowe, później wizyta u fizjoterapeuty lub innego specjalisty, drugi trening i w zasadzie jest już wieczór. Trenuję sześć razy w tygodniu, więc czasu na przyjemności nie ma za wiele.
A czas dla siebie i rodziny?
Nie ma go zbyt wiele. Oprócz treningów są obozy, wyjazdy na zawody. Ale nie narzekam, judo to moje życie.
Nagrodą są medale i zwycięstwa. Czytelnicy WP SportoweFakty docenili pani postawę w 2022 roku.
Cieszę się, bo to był udany okres. Przede wszystkim jestem dumna z brązowego medalu na mistrzostwach świata w Taszkiencie. Czekałam i pracowałam na ten medal przez całą karierę, czyli blisko dwadzieścia lat. To było również małe odkucie po igrzyskach w Tokio. Ten sukces zapamiętam na lata, podobnie jak nagrodę od czytelników waszego serwisu.
Nie ukrywała pani zaskoczenia, kiedy przedstawiłem pani wyniki plebiscytu.
Nie ukrywam, że byłam w szoku. Grono kandydatek było mocne, na czele z Karoliną Kowalkiewicz. Wiadomo, że ona sama ma bardzo dużą liczbę fanów. Poza tym MMA jest aktualnie bardziej popularne niż judo. Cieszę się, że społeczność judo nie zawiodła, klikała, dzięki czemu statuetki powędrowały do Piotra Kuczery i do mnie. Jestem wam za to wdzięczna.
Skoro mówimy o MMA. Czy kiedykolwiek myślał pani o pójściu w ślady chociażby Rondy Rousey?
Takie pomysły chodziły mi głowie, bo transfery z judo do MMA się zdarzały. Pamiętamy historię wspomnianej Rousey czy Kayli Harrison. Póki co do MMA się nie wybieram, bo jestem zajęta przygotowaniami do igrzysk. Poza tym chcę się skupić na rodzinie i nie wiem, jak długo potrwa moja przygoda z judo. Ale absolutnie nie mówię nie.
Wspomniała pani o igrzyskach. Droga do Paryża już się rozpoczęła. Co czeka panią w najbliższym czasie?
Czeka mnie dużo startów. Kwalifikacje do igrzysk trwają w naszym przypadku dwa lata. Za chwilę wylatuję na Grand Slam do Turcji. One są częścią przygotowań do majowych mistrzostw świata. Pod koniec roku czekają nas mistrzostwa Europy, ale wpadnie też turniej masters, który jest wysoko punktowany. Tak naprawdę startuje co chwilę.
I musi się pani mierzyć nie tylko z rywalkami. Kto uprawiał sporty walki, ten wie, że wyzwaniem jest już limit wagowy.
To chyba największy minus uprawiania sportów walki. Niektórzy twierdzą, że wypełnianie limitu ma swój urok, ale muszę chyba jeszcze dorosnąć, żeby go dostrzec. Tak czy inaczej, trzeba liczyć kalorie i pilnować się z jedzeniem.
Na olimpijski medal w judo czekamy już 27 lat. Dlaczego aż tak długo?
Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Na świecie jest wiele judoczek i judoków. Poza tym, nie ma już słabszych nacji w tym sporcie. Faktycznie, na igrzyskach nam nie idzie, ale pocieszające jest to, że przywozimy medale mistrzostw świata i Europy.
Pani na tej najważniejszej imprezie również musiała przełknąć gorycz porażki. Czy trudno się było po tym pozbierać?
Na igrzyska w Tokio czekaliśmy dłużej, bo pięć lat. W tym sporcie tak jest, że o porażce decydują ułamki sekund, jeden zły ruch. Czas po igrzyskach był dla mnie trudny, ale przyszły kolejne starty, dzięki którym odcięłam się od tego, co stało się w Tokio. Wyciągnęłam wnioski po tym, co się stało. Wierzę, że doświadczenie z igrzysk i każdych innych zawodów zwyczajnie zaprocentuje.
Czy uzależnia pani dalszą karierę od wyniku w Paryżu?
Trudno powiedzieć. Zdobycie medalu na pewno byłoby ukoronowaniem mojej kariery. Nie ukrywam, że po igrzyskach w Tokio różne myśli chodziły mi po głowie, ale nie poddałam się, jestem tu i walczę.
Walczy pani nie tylko na tatami. Nie tak dawno ujęła się pani za zawodnikami, dla których nie było miejsca w kadrze. Co się od tamtego czasu zmieniło?
Spektakularnych ruchów nie było. Przede wszystkim zmienili się trenerzy kadry. Grupę dziewcząt objął mój klubowy kolega Paweł Zagrodnik. Jesteśmy z tej zmiany bardzo zadowolone. Treningi, obozy i atmosfera w kadrze uległa znacznej poprawie, a to pomaga w dążeniu do sukcesów. Myślę, że praca Pawła Zagrodnika zaprocentuje. Mam nadzieję, że w Paryżu uda się osiągnąć sukces, bo kadra pań jest naprawdę mocna. Każda z nas ma w dorobku medal ważnej imprezy i sięga po niego cyklicznie. Mam nadzieję, że Paryż będzie dla nas szczęśliwy.
Rozmawiał Artur Mazur, dziennikarz WP SportoweFakty