Pochodzący z Mol we Flandrii Boonen dołączył do efektownie prezentującego się grona zawodników wygrywających w Roubaix trzykrotnie. To Octave Lapize (1909, 1910, 1911), Gaston Rebry (1931, 1934, 1935), Rik Van Looy (1961, 1962, 1965), Eddy Merckx (1968, 1970, 1973), Francesco Moser (1978, 1979, 1980) i Johan Museeuw (1996, 2000, 2002), a także Roger De Vlaeminck, który jako jedyny triumfował cztery razy (1972, 1974, 1975, 1977).
Wiek lidera Quick Step, 28 lat, pokazuje, że możemy wkrótce doczekać się nowego rekordzisty tego klasyku. Po swoim niedzielnym zwycięstwie stwierdził, że czuje się jak po swoim pierwszym triumfie w wyścigu Dookoła Flandrii, w 2005 roku. - To rozkosz. Nawet mocniejsza, niż wtedy, bo dzisiaj musiałem zmierzyć się z nieszczęściem. Byłem jednak tak silny mentalnie, że nic nie mogło się przytrafić - przyznał.
Na tor w Roubaix, gdzie tradycyjnie znajduje się meta wyścigu, wjechał sam, po zgubieniu ostatniego rywala na 16 km przed metą. - Wszystkie wygrane są miłe, ale ta była najtrudniejsza. Uczucie, który towarzyszyło mi podczas wjazdu na welodrom było szczególne, po tym wszystkim, co się wcześniej zdarzyło. Wygrać z [Filippo] Pozzato: to też coś znaczy. Nasz wysiłek sprawił, że to był piękny dzień dla kolarstwa. Mówiąc to cały czas mam gęsią skórkę - emocjonował się.
Sekunda po sekundzie
Nie myślał o upadku Hushovda. - Nie miałem czasu na refleksję. Musiałem odpowiedzieć na jego atak. Słyszałem za sobą krzyk, ale na Arbre nie ma mowy, żeby się odwrócić. Jest za wąsko i musisz cały czas patrzeć przed siebie. Dopiero po chwili się obejrzałem, ale już nikogo nie zobaczyłem - powiedział. - Na słuchawki dostałem wtedy informację, że Pozzato jest 10 s za mną. Pomyślałem, że jedyną rzeczą, którą muszę zrobić, to budować przewagę, sekunda po sekundzie. W końcu usłyszałem: 24 s! Wiedziałem, że wygrałem, a do mety pozostawało 6 km - relacjonował.
Okazało się, że zmiana roweru, na 30 km przed metą, była taktycznym posunięciem samego zawodnika. Od startu jechał na sprzęcie Specialized przygotowanym tylko na ten wyścig. Gdy wypiął buta z pedału, wydawało się, że złapał gumę lub złamał promień koła. Jego mechanicy zauważyli jednak, że opony są zbyt starte, co było dużym ryzykiem przed ewentualnym sprintem na finiszu. Boonen swój prototypowy rower zmienił na ten, na którym wygrał poprzednią edycję Roubaix, a od tego czasu na nim nie jeździł.
Jest zadowolony, że nie doszło do sprintu na welodromie. - To byłby prawdziwy błąd. Wśród pięciu moich rywali, dwóch było z tej samej ekipy - mówił o Leifie Hoste i Johanie Van Summerenie, zawodnikach Silence-Lotto. - Czułem nadchodzące niebezpieczeństwo i dlatego zaplanowałem atak na Arbre. To było dla mnie łatwiejsze, niż czekać na sprint, w którym moje szanse na obronę tytułu nie były takie oczywiste - powiedział.
- Paryż-Roubaix to dzień, w którym musisz być wytrzymały i ponad wszystko, tak długo, jak to tylko możliwe, zachować energię - przyznał. Najpiękniejsza rzeczą, która spotkała go w niedzielę, był moment, w którym po zwycięstwie, ze łzami w oczach, objął go brat, Sven.
Chłopcy Lefévère'a
Największą niespodzianką, ale jednocześnie największym zakłopotaniem dla team managera Quick Step była sytuacja, w której Boonen bardzo szybko zaczął odgrywać w wyścigu pierwszoplanową rolę. - Było tak daleko od mety, a ja obawiałem się najgorszego. Nigdy się tak nie czułem podczas Paryż-Roubaix. Tom podejmował niesamowite ryzyko, był za szczodry w swoich wysiłkach. Powinien doprowadzić do sprintu - powiedział Patrick Lefévère, szef ekipy, która niszczy rywali w wyścigach klasycznych.
- Mam trudność ze zrozumieniem tego, co się zdarzyło. Tom wystąpił jako prawdziwy lider. Przejął wyścig, gdy nikt od niego tego nie oczekiwał. Wiedział, że odpowiedzialność ciąży na jego barkach, że patrzy cały świat. Zrobił coś innego, niż zakładał nasz plan - przyznał.
Zawodnicy Lefévère'a, managera ekip znanych wcześniej pod nazwami Mapei, a potem Domo, na 15 ostatnich edycji dziesięciokrotnie wygrali Paryż-Roubaix. Zaczęło się od triumfu Franco Balleriniego w 1995 roku, a potem przyszły kolejne zwycięstwa Johana Museeuwa, Andrei Tafiego, Servaisa Knavena i w końcu Boonena.
Sąd nad Pozzato
Drugi na mecie Pozzato wykonał ładny gest wobec swojego rywala, z którym jeździł kiedyś w jednej ekipie. Przyznał, że Boonen wygrał zasłużenie. - Czułem, że mam wszystko pod kontrolą i wtedy upadł [Juan Antonio] Flecha. Tak, sam upadł! Naprawdę nie wiem, jak on dojechał do mety - powiedział as Katiuszy. - Jak mogę być niezawiedziony? Nie zostałem pokonany w sprincie. Boonen wykorzystał swoją szansę. Po upadku Flechy doczepił się do niego Hushovd, a kiedy ten się wywrócił, pozostała mu już tylko otwarta droga... - stwierdził.
Spokojnie wyniki rywalizacji przyjął Andriej Czmil, manager Katiuszy. - Pippo nie powinien być zawiedziony, nie miał żadnej winy. Jego szansa nieuchronnie przyjdzie - powiedział zwycięzca Roubaix z 1994 roku, kiedy dojechał na metę cały umazany błotem i przysypany kurzem.
Bardziej krytycznie spojrzał na swojego rodaka Francesco Moser, trzykrotny triumfator wyścigu. - Powinien trzymać się koła [Boonena] i doprowadzić do sprintu. Spóźnił się... - stwierdził legendarny kolarz.
Nie był zachwycony postawą swojego krajana również Alessandro Ballan (Lampre), mistrz świata, który z powodu infekcji nie może się na razie ścigać. - Tak nie może jeździć. Musi być nawet mniej uważny, ale bardziej zdecydowany, ostry. Swoją postawą pozwolił dzisiaj wygrać Boonenowi - komentował w stacji Rai.
Na decydujących odcinkach bruku Pozzato mierzył się z jeszcze jednym rywalem: fanami z Flandrii, którzy wymachując narodowymi flagami z lwem na żółtym tle, werbalnie i, co gorsza, manualnie "uatrakcyjniali" Włochowi przejazd. Niektórzy wymachiwali Pozzato przed twarzą puszkami piwa, które leciały też pod koła jego roweru. - Prawie się o jedną przewróciłem - przyznał. - Ale co robić z idiotami: są wszędzie - dodał.
Upadki chodzą po Hushovdzie
Bilans szczęścia, zdaje się, wychodzi na zero dla Thora Hushovda (Cervelo). Jego pierwsze zwycięstwo w sezonie, w Het Nieuwsblad po koniec lutego, zostało utorowana przez kraksę Sebastiana Langevelda, która zatrzymała wtedy na ostatnich metrach również Pozzato i Boonena. Tym razem to norweski sprinter poprzez własny upadek postradał szansę na sukces w Roubaix.
Był ostatnim, który miał kontakt z Boonenem. Przewracając się na Arbre, 16 km przed metą, stracił szansę. Tydzień wcześniej we Flandrii, w sprincie o drugie miejsce, na 200 m przed metą, wpadł na upadającego rywala, dorobił się rany na ręce i musiał zrezygnować ze startu w Gandawa-Wevelgem.
Jedyne szczęście, jakie go ostatnio spotkało, to narodziny, podczas Tirreno-Adriatico, pierworodnej córeczki. - Chcę udowodnić, że jestem w stanie wygrać 260-kilometrowy wyścig - oświadcza były lider i zwycięzca sześciu etapów w Tour de France. - Gdyby nie ten głupi upadek, kiedy w poślizg wpadło moje przednie koło, dojechałbym z Boonenem do welodromu. Nie wiem czy bym wygrał ten sprint, ale teraz wiem, dlaczego przegrałem. Będzie mi o tym trudno zapomnieć - powiedział.
Powrót Chavanela
W swój kolejny klasyk chce za rok wyjechał Frédéric Guesdon (Française des Jeux), 37-letni Bretończyk, który swojego sukcesu na welodromie w Roubaix z 1997 roku nie zapomni do końca życia. Tym razem dotarł na metę na trzynastej pozycji, nieco gorzej niż rok temu, ale przyznał, że cały czas śledził czołową szóstkę, a za namową Wesleya Sulzbergera, kolegi z zespołu, wdał się w pierwszą ucieczkę. To dla niego ważna sprawa, bo półtora miesiąca temu złamał obojczyk. Teraz myśli o zwycięstwie w Tro-Bro Léon, wyścigu nazywanym "bretońskim Paryż-Roubaix".
Wieczny faworyt Francuzów, Sylvain Chavanel (Quick Step), pozostał w cieniu Boonena. Francuskie media podkreślają, że w wieku 29 lat na nowo uczy się jazdy po bruku, który nigdy nie był jego specjalnością. W Paryż-Roubaix wystąpił ponownie po ośmiu latach. Według Guesdona, ostatniego francuskiego zwycięzcy tego klasyku, to on właśnie może zostać jego następcą. - Poza wysokimi górami, wszystkie wyścigi są niego. Jest świetnym specjalistą od klasyków - stwierdził weteran FdJ.
Zdegustowany był inny uczestnik odjazdu i kolejny zawodnik FdJ, Yoann Offredo. 20-letni debiutant złapał gumę na piątym sektorze, w Vertain. W sumie czterokrotnie zmieniał koło i był wściekły, że musiał długo czekać na samochód neutralny. - Całe to poświęcenie skończyło się porażką... - przyznał.
Bliskie spotkanie z brukiem mieli nie tylko wywracający się zawodnicy, ale i widzowie, tak tłumnie zebrani wokół trasy. Po zahaczeniu w Orchies o barierkę przez motocykl obsługi ucierpiało 16 ludzi. Trzy w poważnym stanie zostały szybko zabrane helikopterem do szpitala.