Różową koszulkę, którą założył po triumfie w Cinque Terrre zadedykował Pedrowi Horrillo, koledze z Rabobanku, który po upadku na etapie do Bergamo walczył o życie w szpitalu. - Ten trykot jest piękną nagrodę - mówił Rosjanin. - Bardzo mi się ta czasówka podobała i dlatego tak dobrze się do niej przygotowałem - stwierdził.
- Jestem kolarzem na wielkie wyścigi, więc ta różowa koszulka jest dla mnie bardzo ważna. To wielka personalna satysfakcja, to dobra rzecz dla rosyjskiego kolarstwa - powiedział, dodając, że czuje się lepiej, niż w zeszłym roku, kiedy stracił ponad 3,30 min. do Alberta Contadora, kończąc Giro na piątej pozycji.
Mienszow myśli, że od soboty Di Luca, dziś jego najgroźniejszy rywal, będzie robił wszystko, by zrzucić go z pozycji lidera wyścigu. - Powiedziałem, że chcę stracić do Mienszowa i Levi'a dwie minuty i dlatego jest zadowolony - powiedział Di Luca. - Teraz zaczynam inny Giro: od Bolonii będę próbował odzyskać teren, bo bardzo dobrze znam końcówkę tej trasy - przyznał zawodnik z Abruzji.
Zgoda w Liquigas
Kontent był w Cinque Terre Franco Pellizotti, formalny lider Liquigas, który uzyskał lepszy czas niż jego praktyczny kapitan, Ivan Basso. - Ja i Ivan wspólnie zaczęliśmy Giro, by wygrać, podaliśmy sobie dłonie i nie ma ze strony zespołu na nas żadnej presji - wyjaśnił popularny "Delfin". - Giro jest długi: atakujemy po razie - dodał.
Jazda na czas nigdy nie była mocną stroną Basso. - To było ciężkie wyzwanie dla wszystkim - powiedział kolarz z Varese, który traci do Mienszowa trzy minuty. - Muszę przyznać szczerze, że to nie był rezultat, na jaki miałem nadzieję. Teraz powinienem zaatakować, by poszukać szansy wygrania etapu i awansu w klasyfikacji generalnej - stwierdził.
Najlepszym z zawodników gospodarzy był w czwartek Stefano Garzelli (Acqua&Sapone), który wygrał już Giro w 2000 roku. - To był nadludzki wysiłek: ponad półtorej godziny jazdy bez oszczędzania się - przyznał lider klasyfikacji górskiej, trzeci na mecie w Cinque Terre, z nieco ponad minutą straty do Mienszowa. - Zielona koszulka jest bardzo ważna, choć moim celem pozostaje wygranie etapu - powiedział.
Gehenna Huzarskiego
Bartosz Huzarski napisał na swojej stronie internetowej, że czasówka była dla niego jednym z cięższych etapów. - Wczoraj [w środę] przed snem zastanawiałem się jak powinienem pojechać. Teoretycznie trasa mi leżała, sporo pod górę, troszkę po płaskim: ogólnie ciężko, więc tak jak lubię. Na rozgrzewce wszystko było ok: noga dobrze kręciła, organizm również był w porządku, co było widać po pulsie.
- Wystartowałem za [Davidem] Millarem. Początek spokojnie, pierwsze trzy kilometry płaskie. Jak zaczęła się pierwsza góra wszystko było super, nogi ładnie pracowały, był regularny puls i prędkość w okolicy 24 km/h. Na premii górskiej miał pierwszy czas i raptem może 150 metrów do Millara, więc pomyślałem, że jest ok i "dawaj, dawaj, teraz z górki to odpoczniesz". A gdzie tam! Z góry było równie ciężko, tym bardziej, że w pierwszej części był raptem lekki zjazd i mocno wiało: tam Millar mi odjechał i tyle go widziałem.
- Następnie było już tylko gorzej: powoli zaczynało mi brakować sił. Pod drugą górkę jechałem już bardzo ciężko. Jednak to nie żarty, 12. etap robi swoje i nawet przy moim jakimś tam doświadczeniu okazuje się, że ciągle się jeszcze uczę. Generalnie z kilometra na kilometr czułem się słabiej, a na ostatnich 10 było już naprawdę ciężko.
"Huzar" uplasował się na 63. miejscu, ze stratą ponad 8 min. do Mienszowa. - Pocieszony nie jestem, bo wynik żaden, a kosztował mnie sporo sił. Przy kolacji rozmawiałem z chłopakami i większość miała taki sam problem: pod pierwszą górę było super, pod drugą gehenna.
Cel zawodnika z Sobótki pozostaje niezmienny. - Mogę ten wyścig skończyć ostatni, byle bym tylko wygrał etap lub był na nim w trójce. Szans mam jeszcze sporo, czuję się w sumie nieźle, więc się nie poddaję.