Chciałem grać we Włocławku od stycznia - wywiad z Louisem Hinnantem, nowym rozgrywającym Anwilu, część 2

Podróż Louisa Hinnanta do Włocławka trwała bardzo długo, bo ponad pół roku, ale było warto. Amerykanin to nie tylko świetnie zapowiadający się playmaker, który może poprowadzić Anwil do wielu sukcesów, ale także rozmówca. W drugiej części wywiadu dla portalu SportoweFakty.pl. Hinnant barwie opowiada o swojej karierze, zbliżającym się sezonie oraz o tym, jak wyjątkowa jest gra na pozycji rozgrywającego.

Michał Fałkowski: Wróćmy do tematu koszykówki. Jak wyglądają obecnie wasze przygotowania do sezonu?

- Przede wszystkim skupiamy się teraz na wzmacnianiu naszych organizmów, dużo potu wylewamy na stadionie. Równocześnie ćwiczymy oczywiście także elementy koszykarskie i powoli poznajemy założenia naszego trenera odnośnie stylu, który mamy prezentować. Poznajemy głównie zasady, na których będzie opierała się nasza koszykówka, zaczynamy pracować nad defensywą, a w miarę upływu czasu przejdziemy do ofensywy. Wszystko po to, by w trakcie sezonu utrzymać dobrą jakość przez kilka miesięcy.

Jakbyś ocenił te treningi na tle tego, co już znasz z własnego doświadczenia wyniesionego z wcześniejszych sezonów?

- Generalnie uważam, że treningi są dość ciężkie, ale jednocześnie to jest zupełnie normalnie, że tak to wygląda. W końcu każdy z nas przyjechał do Włocławka w różnej formie fizycznej, a każdy zawodnik reaguje inaczej na okres letni, kiedy po trudach całego sezonu przebywa więcej w domu i musi sam zadbać o swoją kondycję. Stąd w tej chwili robimy wszystko by nie było między nami jakichś większych różnic. Przyznam, że nie jest łatwo, bolą nas mięśnie, bolą nas kości, bo każdy stara się robić wszystko na sto procent. Trener motywuje nas do sporego wysiłku i wszyscy robimy, co każe. Czasami ktoś w żartach błaga o dzień wolnego, ale wiemy doskonale, że to nie pora na to. Niedługo wyjeżdżamy na obóz w góry, tam też pewnie będzie ciężko, ale na pewno nie będziemy się migać. Każdy z nas wie, że bez wysiłku nie ma efektów. Wierzymy, że dzięki ciężkiej pracy stajemy się lepsi i będziemy lepiej przygotowani do sezonu.

Będziesz koszykarzem pierwszej piątki Anwilu Włocławek w przyszłym sezonie?

- Nic nie jest przesądzone. Nie było sytuacji, w której trener podszedłby do mnie i powiedział "hej, Louis, będziesz starterem". Co prawda, wszędzie gdzie grałem, miałem to szczęście, że zaczynałem mecze w wyjściowej piątce, ale nigdy nie prosiłem o to, ani nikt nigdy nie gwarantował mi niczego wcześniej.

Pytam, bo drugi playmaker Anwilu, Marcin Nowakowski, to gracz jeszcze bardzo młody i ma mniej doświadczenia od ciebie. Wniosek nasuwa się sam...

- Pozwól, że coś wyjaśnię - nigdy nie wydarzy się coś takiego, że pójdę do trenera i zapytam go wprost o to, czy będę starterem. Jednoczesne jednak oczekuję, ale tylko od siebie, że będę grał w wyjściowej piątce. Po to każdego dnia przychodzę na trening i ciężko pracuję, by później mieć tego efekty w postaci gry w meczu. Tak naprawdę każdy zawodnik drużyny powinien podchodzić do tego w ten sposób. Jeśli masz w ekipie dwóch rozgrywających, czy nawet trzech włączając w to młodych juniorów, to każdy z nich powinien oczekiwać od siebie gry w pierwszej piątce i co za tym idzie - ciężko trenować. Jeśli ktoś jest na swojej pozycji numer dwa w hierarchii, nie powinien się tym zadowalać, ale powinien wywierać presję na tym, który jest pierwszy, powinien pracować jeszcze ciężej by w końcu zostać starterem. Natomiast jeśli ktoś zaczyna mecze w pierwszej piątce, powinien mieć świadomość, że inni chcą być w jego roli i trenować tak ciężko, by zachować swoją pozycję. Dzięki temu zyskuje cały zespół.

Mówimy o tobie w kontekście pozycji rozgrywającego, tymczasem w swojej karierze grałeś również jako rzucający obrońca...

- Tak, wielokrotnie zdarzało się, że łączyłem te dwie pozycje. Wszystko zaczęło się już w szkole średniej, ale nie będę wracał tak daleko. Generalnie w NCAA grałem zarówno jako rozgrywający, ale także jako shooter, gdyż na tej pozycji był wakat. A zaczęło się to od tego, że jestem dość wysoki jak na playmakera i trenerzy wykorzystywali ten fakt.

Powiedz, jaki musi być rozgrywający, żeby był skuteczny dla swojego zespołu? Jakie cechy charakteru musi posiadać?

- Przede wszystkim musi czuć i rozumieć na czym polega koszykówka. Nie musi być wybitnym strzelcem, ale musi mieć boiskową inteligencję i wiedzieć, gdzie w danym momencie zagrać piłkę. Nawet kosztem tego, że inni koszykarze tego nie zrozumieją i będą wkurzeni... Pozwól, że dam taki przykład. Wygrywamy mecz, dajmy na to czterema punktami, jest 35 sekund do końca. Widzę, że jesteś wolny i krzyczysz do mnie bym ci podał piłkę. Ja widzę, że jesteś wolny, ty ciągle krzyczysz, chcesz rzucić kolejne dwa punkty, ale ja ci nie podaję. Spokojnie, tu nie chodzi teraz o to by zwiększyć prowadzenie i oddać rywalowi cenne sekundy. Chodzi o to by poczekać aż z 24 sekund będzie tylko kilka i wtedy spróbować coś trafić. Rozumiesz? Ktoś może powiedzieć, że to bez sensu, ale ja wierzę, że tak powinien zachować się prawdziwy rozgrywający. Ponadto jeśli ktoś chce być dobrym playmakerem nie wystarczy, że będzie znał tylko swoje ustawienie na boisku w danej zagrywce. Dobry rozgrywający wie wszystko na temat każdej zagrywki i wie gdzie w danym momencie jest każdy z pozostałych czterech koszykarzy.

W jakim stopniu doświadczenie pomaga rozgrywającemu, a w jakim stopniu brak tego czynnika dyskwalifikuje młodego koszykarza na przykład w kluczowych momentach spotkania?

- Wszystko zależy od zespołu. Jeśli młody rozgrywający ma wokół siebie starszych kolegów to jest możliwe, że poradzi sobie z rozegraniem akcji skutecznie nawet wtedy, gdy jest taka konieczność, a czas się kończy. Brak doświadczenie nie musi wcale być kluczowy, bo wszyscy koszykarzy, również ci najlepsi i najbardziej ograni, popełniają błędy. Dlatego bardzo dużo zależy od zespołu, a najlepsza jest taka ekipa, w której znajdziemy kilku koszykarzy doświadczonych i kilku zupełnie świeżych, bo czasami przyda się pewien nawyk, który nabyliśmy przez lata, a czasami lepiej jest zaimprowizować i zaskoczyć rywala.

Porozmawiajmy trochę o twojej karierze. Grałeś wcześniej w Szwecji, Finlandii i na Węgrzech. W tym ostatnim kraju osiągnąłeś wszystko - mistrzostwo ligi i Puchar Węgier, ale to w Finlandii zanotowałeś najlepszy sezon pod względem indywidualnym...

- Szczerze? Sezon spędzony w fińskim Joensuun Kataja uważam za najgorszy w moim życiu. Ktoś powie, człowieku o co ci chodzi? W końcu byłeś najlepszym strzelcem drużyny (średnio 18 punktów - przyp. M.F.), drugim zbierającym (5,3), najlepiej podającym (4,4)... Ale co z tego skoro my praktycznie w ogóle nie wygrywaliśmy?

Dlaczego nie opuściłeś zatem tej drużyny w połowie sezonu i nie poszukałeś sobie mocniejszego zespołu? Z takimi średnimi miałbyś solidną podstawę by rozpocząć negocjacje z innymi klubami...

- Ale to nie o to chodzi żeby uciekać! Znam, nawet osobiście, wielu koszykarzy, którzy, gdy tylko coś nie idzie po ich myśli, od razu starają się zrobić coś by móc zmienić klub. Ja jednak czuję pewną odpowiedzialność. W końcu dałem komuś słowo, że będę grał, podpisałem kontrakt, to jak teraz odejść? Tamte kluby to nie tylko kilku facetów, którym akurat nie wychodziła koszykówka i przegrywali. To także cała otoczka, fani...

A Węgry?

- Tam było zupełnie inaczej. Mieliśmy bardzo dobrą drużynę, wszyscy chcieli ciężko pracować, ponadto omijały nas kontuzje, które niestety prześladowały mój zespół także w Finlandii. Poza tym mieliśmy chyba najlepszych kibiców w kraju, którzy na przykład czekali na nas po każdym wyjazdowym meczu ligowym. Nieważne czy wygraliśmy, czy przegraliśmy, mogliśmy być pewni, że gdy przyjedziemy pod halę, będzie oczekiwała nas spora grupa fanów by podziękować nam za grę. A gdy zdobyliśmy mistrzostwo... To było coś szalonego!

Tego samego oczekujesz po sezonie spędzonym we Włocławku?

- Tego samego! Moi rodzice ciągle mi powtarzają "przywieź do domu kolejne mistrzostwo!" (śmiech). Zarówno mój tata, jak i moja mama, gadają mi bez przerwy bym dołożył kolejny złoty medal do swojej kolekcji. Czasami już mnie to denerwuje (śmiech). Zwłaszcza moja mama, która... no... nie rozumie koszykówki (śmiech). Rozumie na tyle, na ile trochę ją ogląda i kiedy dzwonię do niej i mówię, że przegraliśmy mecz, wiem jak będzie reakcja - "Co się dzieje? Czy wszystko tam u ciebie w porządku? Drużyna OK? Dlaczego właściwie przegraliście? Nie mogłeś postarać się bardziej?" (śmiech). Moja mama myśli, że jak ktoś nie wygrywa mistrzostwa, to po prostu musi grać słabo. Stąd już wiesz, czego tak naprawdę oczekuję, choć dodatkowo mam też jeszcze inne swoje cele do zrealizowania - chcę się rozwijać, chcę grać dobrze w koszykówkę, chcę popełniać mniej błędów. Takie indywidualne założenia ma każdy zawodnik i bardzo ważne jest by zbiegły się gdzieś wszystkie w jednym miejscu. To znaczy, by wszyscy gracze mieli swoje własne cele, ale też jeden wspólny.

Rzadko trafia się taki rozmówca jak ty - pełen pasji i wiary w to, co robi. Powiedz proszę, skąd czerpiesz energię do koszykówki?

- Dziękuję. Gdy byłem młodszy, zacząłem grać w koszykówkę, bo grał w nią mój brat. Wiesz jak to jest. Gdy jesteś mały, zawsze chcesz robić to, co twój starszy brat i być taki, jak on. A, że on często chodził grać w kosza, ja robiłem to samo. Czasami gdy mi nie pozwalał, skarżyłem mamie i ona zmuszała go by mnie jednak wziął ze sobą (śmiech). Później, w szkole średniej wszystko się ustabilizowało - byłem graczem szkolnej drużyny, więc miałem treningi, mecze, wszystko kręciło się wokół koszykówki. Grałem kiedy tylko mogłem, nieważne czy sam, czy z kolegami. Później, w miarę jak dorastałem i rozumiałem coraz więcej, zdałem sobie sprawę, że chcę uprawiać ten sport na uczelni, a jednocześnie zrozumiałem, że koszykówka to także biznes. Nic jednak nie pomogło mi tak mocno w zrozumieniu, że kocham ten sport, jak moja ostatnia kontuzja. Przecież kilkanaście lat z rzędu grałem w koszykówkę nieustannie, aż nagle musiałem wszystko zaprzestać. Nagle uświadomiłem sobie, że skoro nie mogę grać, to na przykład podświadomie idę pobiegać, albo poćwiczyć w siłowni. A jeśli nie, to automatycznie włączam kanał, na którym leci mecz koszykówki. Albo chodziłem porzucać do kosza, tym razem z moim młodszym bratem...

Jest takie angielskie powiedzenie: "jeśli chcesz być w czymś dobry, musisz mieć obsesję na tym punkcie"...

- Nigdy nie miałem takiej normalnej pracy, że musiałbym przychodzić do biura o określonej porze i o również określonej z niego wychodzić. I nie umiem wyobrazić sobie siebie w takim miejscu. Na pewno nie teraz. Wiesz, często jest tak, nawet wśród koszykarzy, że przychodzą na halę i myślą "Boże, znowu to samo". Tak zresztą myśli wiele osób, którzy pracują w biurach, bo popadają w rutynę. U mnie to się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Gdyby ktoś teraz przyszedł do mnie i powiedział "masz tydzień wolnego", potraktowałbym to jako najgorszą wiadomość na świecie.

Komentarze (0)