Michał Fałkowski: Czy ze względu na wzrost byłeś skazany na koszykówkę?
Adam Łapeta: Koszykówkę zacząłem uprawiać dopiero w wieku 16 lat, a wcześniej przez sześć lat grałem w siatkówkę. W pewnym momencie rozwoju stanąłem jednak przed decyzją: albo przeniosę się daleko na południe Polski, bo tam były wówczas najlepsze kluby siatkarskie, albo muszę zakończyć tę przygodę. Jednocześnie, wraz z kolegami wystartowaliśmy we Władysławowie w koszykarskiej lidze amatorskiej i organizator tej ligi, jak mnie zobaczył, zadzwonił do Sopotu i powiedział, że jest wysoki chłopak, którego warto przetestować. I rzeczywiście, po jakimś czasie pojechałem na testy i nagle z siatkarza stałem się koszykarzem (śmiech).
Koszykówka na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku. Tylko dla fanów basketu! Kliknij i polub nas.
Jakoś trudno mi to zrozumieć: przez sześć lat trenujesz tylko siatkówkę, poświęcasz jest czas i nagle zmieniasz dyscyplinę...
- To nie była prosta sprawa, zwłaszcza dla tak młodego chłopaka. Ja przez całe życie byłem w małym mieście, w Jastarni, nie jeździłem za bardzo po Polsce. Aż tu nagle musiałbym znaleźć się kilkaset kilometrów z dala od rodziny. Uznałem wówczas, że nie byłoby to dla mnie dobre. Wolałem sprawdzić się w koszykówce, tym bardziej, że pojawiła się szansa w Sopocie, co mi odpowiadało. Dzisiaj nie wiem czy podjąłbym podobną decyzję, bo inaczej decyduje niedoświadczony, przestraszony nastolatek, a inaczej człowiek dojrzały.
Siatkówka pomogła ci w rozwoju koszykarskim?
- Na pewno tak. Ja zawsze uważałem, że sportowcy nie powinni zamykać się na swoje dyscypliny i trzymam się tego do dziś. Dlatego poza sezonem lubię zagrać w siatkówkę, siatkówkę plażową, pływam czy nawet gram w piłkę nożną. Mam wiele pasji, ostatnio polubiłem parki linowe i też staram się czasami z tego skorzystać, bo myślę, że to wszystko pomaga utrzymać ciało w dobrej formie.
Jak ciężko, bo na pewno ciężko, było ci przestawić się z siatkówki na koszykówkę?
- Początki były bardzo ciężkie, bo o koszykówce nie wiedziałem nic. Nie miałem żadnej techniki i wszystko musiałem zaczynać od postaw. Jednakże moją przewagą były inne elementy, np. skakanie. Siatkówka nauczyła mnie nie tylko skakać wysoko, ale w taki sposób, bym przy moim wzroście nie zrobił sobie krzywdy. Innych rzeczy musiałem jednak się uczyć: kozłowania, chwytu piłki, poruszania się po parkiecie...
Miałeś chwile zwątpienia?
- Zawsze znajdą się ludzie, którzy cię wesprą, i którzy cię zdołują. Na szczęście moi trenerzy motywowali mnie do ciężkiej pracy, np. Jan Jargiełło często zabierał mnie na salkę, gdzie razem trenowaliśmy. Myślę jednak, że byłem dobrym materiałem na koszykarza, bo bardzo chciało mi się pracować. Nie bałem się ciężkich treningów.
Słyszałem, że trenowałeś tylko z wysokimi...
- Tak, na początku trenowałem sam, a potem doszło kilku innych chłopaków i zaczęliśmy pracować wspólnie. Mieliśmy ten plus, że nasze treningi były zamknięte, mogliśmy więc spokojnie skupić się na pracy, na rozwoju, nic nie wychodziło poza parkiet, nic nas nie rozpraszało. Dla początkujących zawodników to było bardzo ważne.
Wybijałeś się z tego grona?
- Przeciwnie. Poza mną, wszyscy ci zawodnicy grali wcześniej w koszykówkę. Ja dopiero się uczyłem...
Ale tylko ty zrobiłeś karierę...
- Część z nich gra w 1. lidze, ale rzeczywiście, do ekstraklasy dobiłem tylko ja. Ale często tak jest, że nie ci najlepsi, w juniorach czy kadetach, robią później kariery w seniorskim baskecie. Ja miałem zawsze wielką motywację i, mówiąc potocznie, bardzo mi się chciało.
A nie było tak, że zawsze miałeś przewagę ze względu na gabaryty, wzrost i dlatego na ciebie stawiano?
- Na pewno miałem w tym wszystkim trochę szczęścia, że Prokom Trefl Sopot w ogóle się mną zainteresował. Zresztą, jestem bardzo wdzięczny sopockiemu klubowi, czy później Asseco Prokomowi Gdynia, za to, że na mnie stawiali. Miałem również to szczęście, że na treningach mogłem się uczyć od najlepszych, bo Trójmiasto zawsze miało świetnych centrów klasy europejskiej. Myślę, że dzięki temu właśnie, że byłem obijany i ogrywany niemiłosiernie przez centrów takich jak Huseyin Besok, Pat Burke czy Jovo Stanojević, to pozwoliło mi nadrobić ten czas, który wcześniej poświęcałem siatkówce.
Do wspomnianych środkowych jeszcze przejdziemy. A zanim to nastąpi... dołączyłeś do Sopotu i postawiłeś na koszykówkę mniej więcej w tym samym czasie, w którym Cezary Trybański, zawodnik twojego wzrostu, grał w NBA. Porównywano cię kiedykolwiek do niego? Wskazywano ci go jako przykład, co mogą osiągać koszykarze o takim wzroście?
- Nie, chyba nigdy nie było takiej sytuacji. Zresztą ja zawsze, gdy już zająłem się koszykówką w poważnym wydaniu, patrzyłem z wielką uwagą na Adama Wójcika. Patrzyłem i podziwiałem... a potem się okazało, że z tym samym Wójcikiem gram w jednym zespole, rozmawiam na treningach, jesteśmy na ty. To było dla mnie bardzo prestiżowe. A wracając do Czarka... Gdy on grał w NBA, to ja dopiero zaczynałem swoją przygodę z koszykówką. I wiedziałem, że otrzymać szansę na grę w koszykówkę, a granie w koszykówkę to zasadnicza różnica. Skupiałem się więc na pracy.
Kiedy zdałeś sobie sprawę z tego, że drzwi do poważnej kariery już nie tyle co są uchylone, ale właśnie się otworzyły i czas jest pokazać, że praca trenerów nie poszła na marne?
- Myślę, że za czasów Tomasa Pacesasa, a więc to był sezon 2007/2008. Wówczas zdałem sobie sprawę, że zaczyna dziać się koło mnie coś poważnego. Natomiast moim najlepszym sezonem, czy też okresem, w którym wiedziałem, że już coś zależy ode mnie były rozgrywki 2009/2010 zakończone zwycięstwem 4-0 w finale właśnie z Anwilem Włocławek. Wtedy otrzymywałem też swoje szanse w Eurolidze, a przecież tak naprawdę miałem za sobą tylko pięć lat treningu koszykarskiego!
[nextpage]
Jaki wpływ miał na ciebie Tomas Pacesas?
- Bardzo duży. On pokazał mi na czym polega granie w basket na poważnie. Wiadomo było przecież, że w zespole jest wiele gwiazd i potrzeba było również ludzi, którzy będą na te gwiazdy pracować. Ja dobrze czułem się w tej roli, w roli zawodnika, który stawia zasłony, pomaga w obronie i stara się utrudnić rzuty z najbliższych odległości. Bardzo dużo nauczyłem się wtedy w kontekście właśnie zespołowej obrony i myślę, że teraz jestem w tym całkiem niezły. Trzeba pamiętać, że nie zawsze liczy się dobry blok, czasami jest to tylko próba zablokowania rzutu, po której niski gracz musi zmienić lot piłki co skutkuje zbiórką. W statystykach tego nie widać, ale ja sobie zawsze ceniłem taką grę.
Masz łatkę gracza defensywnego. Czy Pacesas widział cię też jako gracza ataku?
- Tomas doskonale wiedział, że najlepszy jestem w akcjach pick and roll, że umiem zrolować, szybko pójść na kosz i skończyć z góry. Dlatego zawsze, w każdym meczu graliśmy kilka takich akcji, gdy byłem na parkiecie. Podobało mi się to, że pchał mnie w tę stronę, w której czułem się mocny, a nie kazał naginać się do swojej taktyki. To on naginał się do koszykarzy, chciał z nimi pracować, rozumiał ich potrzeby i dlatego osiągnął tak wiele.
Wracając do kwestii, którą już poruszyłeś. W Sopocie, czy Gdyni, trenowałeś ze świetnymi zawodnikami na twojej pozycji. Byli: Huseyin Besok, Pape Sow, Jovo Stanojević, Tomas van den Spiegel, Pat Burke, Ratko Varda, Adam Hrycaniuk. Który z nich był ci najbardziej przychylny?
- Prawdę mówiąc, od każdego nauczyłem się czegoś. Szczególnie miło wspominam jednak współpracę z Tomasem czy Patem. Zwłaszcza Pat był taki, że często do mnie podchodził i mówił "choć, potrenujemy razem, pokażę ci co robisz nie tak, jak powinieneś się zachowywać". Często graliśmy jeden na jednego i ogranie go sprawiało mi naprawdę wielką frajdę.
Pokusiłbyś się o ułożenie jakiejś hierarchii?
- Wyjątkowo trudne zadanie... Ja osobiście bardzo mocno ceniłem Jovo Stanojevicia, który przecież nie miał aż takiego nazwiska, jak np. Besok, prawda? Mimo to ja uważam, że był wyjątkowy. Rzadko kiedy grałem czy trenowałem przeciwko tak silnemu koszykarzowi, który jednocześnie miał to coś, co sprawiało, że wszystko przychodziło mu z łatwością. Wszystkie elementy gry podkoszowej miał opanowane do perfekcji. Oczywiście, kibice mogą powiedzieć, że nie był wyjątkowy, bo nie zdobywał po 20 punktów, nie wsadzał z góry, ale przecież nie o to chodzi...
Przez wiele lat miałeś okazję mierzyć się z najlepszymi centrami Europy w Eurolidze. Przeciwko komu grało ci się najciężej?
- Są dwie takie postaci: Sofoklis Schortsanitis oraz Nikola Peković. Pierwszy gra w Panathinaikosie Ateny, a drugi w NBA, więc to chyba wszystko mówi o nich. Przy okazji, wiesz ile mniej więcej ważył Schortsanitis?
Wiem, że to zawsze była tajemnica czy to w reprezentacji Grecji czy to w klubach, w których grał. 150 kilogramów?
- Średnio 170… I to w momencie, gdy był w dobrej formie fizycznej, bo momentami jego waga dochodziła do 200 kilogramów. I teraz wyobraź sobie, że przy tej masie jest bardzo sprawny, bardzo silny i potrafi wysoko skakać! Zdajesz sobie sprawę jak ciężko gra się przeciwko zawodnikowi, który przewyższa cię siłą i szybkością? Pamiętam, że gdy grał w Olympiakosie, nikt nie był w stanie sobie z nim dawać rady.
Obawiałeś się kiedykolwiek jakiegoś starcia ze względu na renomę czy nazwisko jakie ma twój przeciwnik?
- Czym innym jest obawianie się kogoś, a czym innym uczucie respektu. W moim przypadku zawsze występował drugi wypadek - nigdy nie bałem się grać przeciwko innym zawodnikom, nie miałem tremy, nie stresowałem się, nie czułem strachu. Ale czy czułem respekt? Tak, bo wiedziałem przeciwko komu gram, wiedziałem czego on dokonał i jakie zespoły pokonał. Ponadto, jeszcze jedna rzecz - zawsze motywowały mnie najsilniejsze zespoły. Gdy do Sopotu czy Gdyni przyjeżdżali giganci europejskiej koszykówki, czułem pozytywny przypływ adrenaliny.
Zmieniając temat: masz sześć tytułów mistrza Polski z Prokomem Trefl, a później z Asseco Prokomem. Patrząc na medale, ile z tych tytułów uznajesz za, nazwijmy to, "swoje"?
- Wiem o co pytasz... Trzy pierwsze medale były rzeczywiście wtedy, gdy ja dopiero uczyłem się koszykówki i nie miałem wielkiego wkładu czy wpływu na zespół. Natomiast trzy ostatnie, a więc począwszy od wspomnianego finału 2009/2010, to już zdecydowanie mogę uznać jako te, które pomogłem wywalczyć. Z drugiej strony jednak - wcześniej też byłem w tym zespole, prawda? A mógł być ktoś inny.
Który medal znaczy dla ciebie najwięcej? Ten z 2010 roku?
- Tak, myślę, że właśnie ten, choć przecież bywało, że w późniejszych sezonach spędzałem na parkiecie nieco więcej czasu. Wtedy jednak dojrzałem jako koszykarz by pełnić poważniejszą rolę w zespole i wywiązywałem się z oczekiwań.
Ciężko było ci się rozstawać z Asseco Prokomem minionego lata?
- Nie było łatwo. Tam miałem rodzinę, tam miałem przyjaciół, dom rodzinny 40 minut jazdy samochodem. Miałem jednak wyjątkowo silną motywację - uznałem, że to jest ten czas, w którym trzeba zmierzyć się z jakimś wyzwaniem. W Asseco miałem ugruntowaną opinię, wiedziałem czego mogę się spodziewać i stwierdziłem, że jeśli tego nie przetnę, to tak samo może być przez kilka kolejnych lat, a taka perspektywa mnie nie zadowalała.
Dlaczego? Grałeś w etatowym mistrzu Polski, walczyłeś w Eurolidze, finansowo byłeś zabezpieczony...
- To wszystko prawda, ale nadszedł moment, w którym trzeba było powiedzieć stop. Po prostu. Uznałem, że jeśli czegoś nie zrobię, nie zmienię klubu, to za kilka lat mogę bardzo tego żałować. Czas pokazał jednak, że Zielona Góra nie była najlepszym wyborem, choć nigdy na ten klub nie powiem złego słowa. Często jest tak, że zawodnik dobrze gra w jednym klubie, a w drugim kompletnie nie może się odnaleźć. Liczyłem oczywiście, że będzie lepiej, ale nie wyszło i teraz jestem we Włocławku, całkowicie zadowolony z tego, do jakiego klubu trafiłem. Wiem, o co walczymy, wiem po co ciężko trenujemy, znam swoją rolę w zespole, wiem czego wymaga ode mnie trener. Nie mam prawa narzekać.