Niespodzianka! Bulls pokonali Heat na otwarcie półfinału

Bez Rose'a, Denga i Hinricha nikt nie dawał szans Chicago Bulls w starciu z Miami Heat. Tymczasem Byki utarły nosa faworytowi i niespodziewanie wygrały pierwszy mecz półfinału na Wschodzie.

Jacek Konsek
Jacek Konsek

Miami Heat 27-meczową serię zwycięstw w sezonie zasadniczym zakończyli właśnie przegrywając z Chicago Bulls. W poniedziałek Byki znów okazały się lepsze od mistrzów NBA, tym razem w meczu o zdecydowanie większą stawkę.

Goście kapitalnie zakończyli czwartą kwartę, notując serię 10:0. Ojcami zwycięstwa okazali się Nate Robinson, autor 27 punktów oraz grający po raz trzeci z rzędu pełne 48 minut Jimmy Butler, który do 21 punktów dołożył także 14 zbiórek.

Warto podkreślić, że Bulls grali w tym meczu bez swoich liderów - kontuzjowanego od zeszłego roku Derricka Rose'a oraz Luola Denga i Kirka Hinricha.

- To tylko jeden mecz - tonował nastroje Marco Belinelli, rzucający Bulls, który dobrze wie, że Heat nadal są faworytem tej serii. Rok temu ekipa Erika Spoelstry zaczęła finały od porażki, aby potem cztery razy z rzędu pokonać Oklahomę City Thunder.

Wśród obrońców tytułu tylko dwóch graczy zanotowało podwójną zdobycz. LeBron James miał 24 punkty, osiem asyst i siedem zbiórek. Pozostali spisali się poniżej oczekiwań (Allen 2/7, Bosh 3/10, Chalmers 1/5).

- Tym właśnie rządzą się play offy. Graliśmy przeciwko naprawdę dobrej drużynie - powiedział James.

Mecz numer dwa w środę, ponownie w Miami.

Miami Heat - Chicago Bulls 86:93 (15:21, 22:16, 25:21, 24:35)
(L. James 24, D. Wade 14, C. Bosh 9 - N. Robinson 27, J. Butler 21, J. Noah 13)

Stan rywalizacji: 1:0 dla Bulls

***

Szalony mecz na Zachodzie, gdzie Spurs i Warriors rozpoczęli walkę w półfinale. Dopiero po dwóch dogrywkach Ostrogi uporały się z Wojownikami, a bohaterem okazał się Manu Ginobili. Argentyńczyk został niepilnowany na skrzydle i celnie przymierzył za trzy punkty, dzięki czemu najlepsza ekipa Zachodu jest bliżej awansu do finału.

- To była dopiero druga trójka, którą trafiłem tego dnia. Wpadła jednak w odpowiednim czasie - cieszył się Ginobili, który miał 16 punktów (2/9 za trzy), 11 asyst i siedem zbiórek.

Warriors nie pomogły 44 punkty Stephena Curry'ego i jego niesamowita trzecia kwarta. W niej zdobył 22 punkty, a goście jeszcze w czwartej kwarcie mieli 16 punktów przewagi! Gospodarze zakończyli jednak czwartą kwartę serią 18:2 i doprowadzili do dogrywki.

28 punktów, osiem asyst i osiem zbiórek zapisał na swoim koncie Tony Parker, najlepszy wśród zwycięzców. Sześć trójek trafił Danny Green, autor 22 oczek.

Co ciekawe, Warriors przegrali po raz 30 z rzędu w hali Spurs. Po raz ostatni triumfowali w 1997 roku.

Mecz numer dwa w środę w San Antonio.

San Antonio Spurs - Golden State Warriors 129:127 (25:28, 24:25, 31:39, 26:14, 9:9, 14:12)
(T. Parker 28, D. Green 22, T. Duncan 19 - S. Curry 44, K. Thompson 19, H. Barnes 19)

Stan rywalizacji: 1:0 dla Spurs

Koszykówka na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku. Tylko dla fanów basketu! Kliknij i polub nas.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×