Michał Żurawski: Od dziecka mali chłopcy mają wiele marzeń - chcą zostać policjantami, kosmonautami czy piłkarzami. Kim ty chciałeś zostać, kiedy byłeś małym chłopcem?
Michał Nowakowski: Jako mały chłopiec marzyłem o tym, aby zostać piłkarzem, najlepiej grającym w Barcelonie. Od kiedy pamiętam zawsze graliśmy w piłkę nożną z braćmi. Kiedy byłem mały nie było jeszcze komputerów, jak teraz, dlatego całe dnie spędzało się na dworze, grając w piłkę od rana do wieczora.
Dlaczego więc zdecydowałeś się na koszykówkę?
- W pewnym momencie po prostu zbyt mocno urosłem i nie dawałem rady biegać za przeciwnikami mniejszymi ode mnie o głowę, a jako, że grałem na obronie, to musiałem sporo ganiać za tymi ruchliwymi napastnikami. Wzrost mi na to nie pozwolił. Tuż przed rozpoczęciem nauki w gimnazjum, odezwał się do mnie trener z podstawówki, mówiąc, że zna innego szkoleniowca, z którym grał w koszykówkę i chciał mnie do niego odesłać. Pojawiłem się tam i zostałem przyjęty od razu.
Koszykarskiego rzemiosła uczyłeś się w UKS Pułaski Warszawa. Mógłbyś powiedzieć, jak to się stało, że trafiłeś do tego klubu?
- Tak, jak powiedziałem wcześniej. Okazało się, że mój trener z podstawówki występował zarówno w ekstraklasie, jak i w kadrze Polski, dzięki czemu znał trenera Andrzeja Nowaka, który też w przeszłości był wybitnym polskim koszykarzem. Prowadził on drużynę UKS Pułaski. Po podstawówce nie ukrywałem, że byłem zainteresowany gimnazjum o profilu sportowym, dlatego mój trener wysłał mnie na zajęcia właśnie tej drużyny. Andrzej Nowak, gdy tylko mnie zobaczył, a miałem wtedy 190 cm wzrostu, powiedział, że jestem przyjęty od razu, bez żadnych testów.
Jedyne, co umiałem wówczas w koszykówce, to dwutakt i to tylko z prawej strony.
Na jakiej pozycji wówczas występowałeś? Od początku byłeś podkoszowym, czy może zaczynałeś, gdzie indziej?
- Byłem wyższy od wszystkich o głowę, więc siłą rzeczy byłem ustawiany pod kosz (śmiech). Z biegiem czasu szło mi coraz lepiej, a trener Andrzej Nowak mnie wszystkiego nauczył.
Chyba byłeś tam wyróżniającym się zawodnikiem, bo szybko trafiłeś do SMS-u Kozienice, gdzie pozyskiwano tylko graczy, mogących w przyszłości stanowić o sile reprezentacji. Dostawałeś sygnały na temat swojego niemałego potencjału?
- Cały pierwszy rok gimnazjum poświęciłem, aby uczyć się od moich kolegów, którzy w tym momencie byli zdecydowanie lepsi, m.in. od Łukasza Sieczka i Michała Kowalczyka, którzy do dzisiaj są moimi bardzo dobrymi kolegami. Z powodu tego, że byłem najwyższy i rosłem w ekspresowym tempie, zacząłem trenować z rocznikiem 87, czyli graczami o rok ode mnie starszymi. Grał tam wtedy Michał Świderski, który występował w reprezentacji Polski czy Jędrzej Kruszyński, który także się o nią otarł. Ta ekipa była strasznie silna i wraz z nią zdobyłem swoje pierwsze mistrzostwo Polski w kadetach. Po tych mistrzostwach zauważył mnie trener reprezentacji i powiedział, że od nowego roku, czyli od mojej trzeciej klasy gimnazjum widzi dla mnie miejsce w kadrze. Prosto z niej trafiłem natomiast do SMS-u Kozienice.
Jednak ten pobyt w Kozienicach, to takie szczęście w nieszczęściu, gdyż szkołę rozwiązano zaledwie po twoim rocznym pobycie w niej…
- Bardzo żałuję, że moja gra i nauka w SMS-ie trwała zaledwie jeden rok. Myślę, że jeżeli chodzi o ilość i intensywność treningów, które tam odbyłem to nic nie może się z nimi równać. Chciałem spędzić tam pełne trzy lata, ale szkołę rozwiązano, na co nie mogłem mieć żadnego wpływu. Cóż, takie życie...
Zgodnie z przysłowiem „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – zgłosił się po ciebie Anwil Włocławek, z którym przygotowywałeś się do sezonu. A ich trenerem był wówczas Andrej Urlep…, który twoim trenerem jest również teraz.
- Zgadza się. Zgłosił się do mnie Anwil, a ja pojechałem do Włocławka odbyć testy sprawnościowe. Przeszedłem je i miałem grać w drużynie juniorskiej. Moim trenerem był Boban Mitev, ale zdarzało mi się trenować z ekstraklasową drużyną pod okiem Andreja Urlepa. Byłem trochę w takim położeniu, jak obecnie Wojtek Jakubiak w Czarnych, trochę gra i trenuje z pierwszą drużyną, a trochę ze swoimi rówieśnikami. Niestety moja kariera we Włocławku szybko dobiegła końca. Podczas obozu przygotowawczego w Czechach i na Słowenii, a konkretnie w meczu z Olimpiją Lublana bardzo poważnie skręciłem kostkę, która wykluczyła mnie z gry na prawie dwa lata.
Czy po tym urazie były chwile zwątpienia? Nie mówiłeś sobie "to już koniec"?
- Kontuzja była bardzo poważna, a przez blisko rok nie miałem żadnego kontaktu z piłką. Dlatego przez głowę przeszła mi myśl, aby znaleźć jakiś inny sposób na siebie, najlepiej w sporcie. Byłem bardzo blisko tego, by pójść na kajakarstwo. W czasie pobytu w szpitalu, spotkałem pewnego pana, który powiedział mi, że mam idealne warunki do tego, aby być kajakarzem. Kiedy myślałem, że go posłucham i pójdę w stronę kajakarstwa, to poszedłem na trening Polonii 2011 Warszawa. Patryk Pełka, z którym chodziłem wspólnie do klasy w liceum, grał w tej drużynie i zaciągnał mnie na trening. Spodobałem się trenerom, no i już tam zostałem. Gdyby nie to, pewnie nie grałbym dzisiaj w koszykówkę.
Ta felerna kontuzja to najgorszy moment w twojej całej karierze?
- Zdecydowanie tak. Kontuzja ta przydarzyła mi się w wieku 18 lat, a wiemy, że ten okres jest bardzo rozwojowy. W momencie kiedy powinienem iść do przodu - budować masę mięśniową, szybkość czy sprawność, ja niestety się cofałem. Bardzo mnie to wszystko bolało.
Ponoć po roku od operacji, której się poddałeś okazało się, że był to nie taki zabieg, jaki powinien być wykonany? To musiał być gwóźdź do trumny dla młodego człowieka, dla którego koszykówka była życiową szansą?
- Na pewno taki był. Urazu w Anwilu nabawiłem się we wrześniu, a kilka tygodni później miałem operację. Lekarz otworzył nogę i powiedział, że zrobił coś, co trzeba było. Rehabilitacja miała trwać dziewięć miesięcy i tyle też trwała, zgodnie z jego zaleceniami. Kiedy zacząłem biegać i trenować nadal odczuwałem ból, dlatego wybrałem się na badania kontrolne. Zrobiliśmy rezonans oraz USG i powiedział mi, że mamy do czynienia z zupełnie innym problemem, niż on wcześniej myślał. To był dla mnie prawdziwy strzał w stopę i wtedy powiedziałem sobie, że to już chyba definitywny koniec.
Miałeś podpisany trzyletni kontrakt we Włocławku czy nie? Bo doszły do mnie sprzeczne informacje.
- Miałem podpisany kontrakt 3+3, ale dostałem jasną informację od ówczesnego prezesa Anwilu "wracaj do domu i szukaj sobie szkoły w Warszawie".
Czy masz żal do klubu z Włocławka? Nie zachował się on chyba zbyt profesjonalnie. W potrzebie zamiast ci pomóc, umył od wszystkiego ręce, nie chcąc cię utrzymywać, ani partycypować w kosztach twojego leczenia.
- Teoretycznie Anwil opłacił mi pierwszą operację, więc tak jakby mi dopomogli. Drugiej już nie chcieli, ale trochę to rozumiem, gdyż jest to niewątpliwie ryzyko dla klubu, wydać kilkanaście tysięcy złotych na zawodnika, który przez rok nie trenował, a jedynie się rehabilitował. Działacze podjęli taką, a nie inną decyzję i to jest ich sprawa. Mam troszeczkę żal, bo jednak to mnie zastopowało. Może trafiłem po prostu w ręce niewłaściwego lekarza i powinienem był udać się do kogoś innego? Jednak są też plusy tej sytuacji, gdyż gdyby nie to, to z pewnością nie trafiłbym do Polonii 2011 i nie poznałbym Mladena Starcevicia, Waltera Jeklina oraz Leszka Karwowskiego, którzy ściągnęli mnie do zespołu. Być może nie byłbym teraz tu, gdzie jestem.
Wspomniałeś o Walterze Jeklinie. Dowiedziałem się, że jest to dla ciebie specjalna osoba, której wiele zawdzięczasz. Mógłbyś o tym opowiedzieć?
- Walter Jeklin jako jedyny wyciągnął do mnie rękę. Powiedział, że zapłaci za moją operację wraz z rehabilitacją i nie ważne czy uda mi się wrócić do sportu, czy też nie, ale będę mógł z nimi współpracować - na boisku lub poza nim. To było dla mnie ogromne przeżycie, że ktoś zupełnie dla mnie obcy, ale jednocześnie taka trochę legenda warszawskiej koszykówki, Walter Jeklin pomógł mi wrócić do koszykówki i we mnie zainwestował.