Bardzo ciekawym a zarazem ważnym wydarzeniem w trakcie przerwy pomiędzy sezonami jest w NBA tak zwana noc draftowa. To właśnie wtedy do najlepszej ligi świata trafia nowy narybek i napływa sporo młodych i zdolnych zawodników, którzy stawiają pierwsze kroki w zawodowej koszykarskiej karierze. David Stern od 1984 roku wyczytuje nazwiska graczy, którzy w przyszłością będą twarzami tak wielkiego przedsięwzięcia jakim jest National Basketball Association. Każdy musi zacząć jednak od zera. Statusu supergwiazdy nie zyskuje się z dnia na dzień, z sezonu na sezon. Nie mniej, większość wielkich w przeszłości wstąpiła na legendarny podest, włożyła mniej lub bardziej twarzową czapkę drużyny, która postawiła na niego w drafcie, uścisnęła rękę komisarza ligi, by następnie podbić serca milionów fanów na całym świecie, a przy okazji zbić fortunę.
Patrz uważnie
Coroczny draft staje się więc wyjątkową okazją do bycia naocznym świadkiem „wstąpienia do bram raju” przyszłych dominatorów koszykarskiego świata. Może teraz nie jesteśmy tego do końca świadomi, jednak kto wie czy dwa lub trzy lata temu na naszych oczach członkiem ligi nie stał się zawodnik, który w przyszłości będzie lepszy od takich legend, jak: John Stockton, Steve Nash, Jason Kidd czy Gary Payton. Oczywiście nieprzypadkowo mowa tutaj o tak zwanych point guardach .
Liga rozgrywających, dominacja rozgrywających
Jeden z ostatnich numerów najlepszego ogólnopolskiego miesięcznika branżowego nosił tytuł „Liga rozgrywających”. Nie był to wymysł redaktorów, a raczej bardzo trafna uwaga, wyrażona w ciekawy sposób. Znak transformacji NBA, która dokonuje się w ostatnich latach. Nie od dziś wiadomo, że do lamusa odchodzi powoli pozycja typowego, potężnie zbudowanego środkowego, a „w cenie” są gracze bardziej wszechstronni, mobilni.
Świetnym dowodem nowych czasów w najlepszej lidze świata są również najmłodsi zawodnicy, którzy przebojem wdarli się do NBA i już w swoich debiutanckich sezonach znajdują się w czołówkach ogólnoświatowych gazet. W sezonie 2011/2012 miano najlepszego debiutanta zyskał Kyrie Irving – absolutny diament wśród rozgrywających, a rok później „Rookie of the Year” został Damian Lillard . Człowiek, który z powodu występów w słabszej uczelnianej konferencji brany był przed draftem nie do końca serio, utarł wszystkim nosa. Okazał się doskonałym kreatorem gry i liderem podejmującym właściwe decyzje we właściwym czasie. A jak będzie tym razem? Czy ponownie będziemy świadkami dominacji młodych boiskowych „generałów”? Otóż, niekoniecznie.
Kto liczy się w walce o nagrodę ROTY?
Szansa na to, by trzeci rok z rzędu najlepszym pierwszoroczniakiem został rozgrywający, jest tym razem jednak bardzo mała. Przewodniczącym w stawce na swojej pozycji, zawodnik Utah Jazz - Trey Burke przechodzi właśnie rehabilitację złamanego palca, a do gry wróci dopiero w okolicach grudnia. Bardziej realne wydaje się rozstrzygniecie, w którym statuetkę ROTY zgarnia któryś z graczy obwodowych. Victor Oladipo (Orlando Magic), Otto Porter (Washington Wizards ), oraz Ben McLemore (Sacramento Kings) – to trio, które w swoich drużynach dostanie spory kredyt zaufania i będzie miało okazję do zaprezentowania się z najlepszej strony. Inna sprawa czy któryś z nich daną szansę wykorzysta.
Przed rozpoczęciem rozgrywek szczególnie solidnie wygląda ten pierwszy. Świetny obrońca, który w drużynie Indiana Hoosiers odgrywał pierwsze skrzypce, szczególnie po tej mniej lubianej stronie parkietu. Być może kryptonim wszystkich super strzelców. Koszykarz marzenie dla defensywnych trenerskich tyranów.
Rok wysokich żółtodziobów?
Zażartą walkę o miano najlepszego debiutanta z wyżej wymienionym będą toczyć gracze, których życie obdarowało większym rozmiarem buta. Skrzydłowi oraz podkoszowi mierzący ponad 200 centymetrów.
Anthony Bennett, to może nie idealny materiał na klasycznego silnego skrzydłowego, ale bardzo dobrze radzący sobie również bliżej kosza. Kogo bierzemy bardziej pod uwagę w kontekście walki o ROTY jeśli nie pierwszy numer draftu? Bennett będzie musiał udowodnić swą wielkości już na ligowych parkietach. W Cleveland Cavaliers na pewno będzie miał do tego okazję, choćby u boku Irvinga czy Diona Waitersa, którzy przy okazji pewnie pomogą mu lepiej zaaklimatyzować się w drużynie i wprowadzić do świata NBA.
Z czwartym numerem do Charlotte Bobcats trafił natomiast Cody Zeller, a z piątym do Phoenix Suns Alex Len. Trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z tych podkoszowych kolosów spisywał się na tyle dobrze, by zostać okrzykniętym najlepszym rookie, ale... koszykówka bywa niewyobrażalnie nieprzewidywalna.
Czarny koń
Kelly Olynyk w swoim ostatnim sezonie na uczelni Gonzaga notował średnio 18,1 punktu i 7,3 zbiórki, trafiając przy tym na bardzo dobrej 63-procentowej skuteczności z gry. Na długowłosego byłego kolegę z drużyny Przemysława Karnowskiego skusili się Boston Celtics i to tam kontynuować będzie zapuszczanie swojej bujnej czupryny 22-letni center. Dlaczego 13. numer draftu miałby powalczyć o trofeum ROTY? Kelly to gracz świetnie uzdolniony ofensywie, a Brad Stevens powinien potrafić to wykorzystać. W Massachusetts trwa właśnie gruntowana przebudowa, a Olynyk może być jednym z jej fundamentów.
Zaczną później niż wszyscy
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o dwóch zawodnikach wybranych w TOP 10 drafu 2013, którzy na swój debiut będą musieli jeszcze trochę poczekać. Oczywiście ambitne plany utalentowanym żółtodziobom przekreśliły znienawidzone przez sportowców kontuzje... Nerlens Noel murowany faworyt do pierwszego picku został wybrany ostatecznie dopiero z szóstym numerem i odesłany z Nowego Orleanu do Philadelphi 76ers. Podkoszowy miał wrócić do gry w okolicach połowy sezonu, ale zerwanie więzadeł w kolanie okazało się zbyt poważne i 19-latek będzie musiał przejść jeszcze długotrwałą rehabilitację, co wykluczy go z gry w sezonie 2013/2014.
Od siedmiu do dziesięciu miesięcy pauzować będzie natomiast C.J. McCollum, dziesiąty wybór Portland Trail Blazers. Wszystko za sprawą złamania kości w lewej stopie.