NBA: Small ball, czyli olbrzymy na wymarciu

Era podkoszowych gigantów odchodzi powoli w niepamięć. Paru jeszcze zostało, ale ledwo zipie. Gra się zmienia, a prawdziwych boiskowych tytanów niebawem będziemy mogli zobaczyć już tylko na YouTube.

Kiedy Shaquille O'Neal grał jeszcze w koszykówkę mogliśmy się czasem pośmiać z jego rzutów wolnych. Z jego skuteczności, z tego, jak po pierwszym celnym zaczął biec do obrony, a także z tego, jak kolejni trenerzy katowali go strategią zwaną Hack-a-Shaq. Jednak w czasach, kiedy tacy jak on czynnie uprawiali sport, mieliśmy do czynienia również z kilkoma śmiertelnie poważnymi zjawiskami. Jednym z nich jest dominacja... mocne słowo. Może i w pewnym kontekście jeszcze go używamy, ale nabrało już zupełnie innego wydźwięku. Prawdziwych władców pola trzech sekund już w lidze nie ma. Starcia tytanów w pomalowanym to już tylko legendy. Siła przegrała z atletyzmem, a wzrost z mobilnością. Trochę w tym strategii, ale znacznie więcej asymilacji do obecnych warunków.

Do ligi trafiają centrzy pokroju Nerlensa Noela czy Anthony'ego Davisa. Umiejętności i talentu nikt im nie odmówi, a z czasem mogą stać się nawet czołowymi graczami NBA, ale nie oszukujmy się – gdyby nie wzrost i deficyt typowych gigantów, jeszcze kilka(naście) lat temu nikt nie pomyślałby nawet, że tacy goście mogą w NBA grać na pozycji nr 5.

Niektórzy powiedzą: "Daj już człowieku spokój z tymi latami 90.", ale prawda jest taka, że aktualny stan rzeczy sprawia, iż chcąc obejrzeć prawdziwą, koszykarską wojnę o mistrzowski pierścień, wybieramy archiwalne mecze na YouTube. Hakeem Olajuwon, David Robinson, Patrick Ewing, Dikembe Mutombo, Alonzo Mourning, wspomniany już Shaq – co to były za czasy... Era potworów, które sprawiały, że reszta zawodników dwa, albo i nawet trzy razy poważnie się zastanowiła zanim podjęła próbę wjazdu na kosz.

Po Shaqu nadeszła era Dwighta Howarda. Czyja? A, tego dużego dzieciaka, który uciekł z Los Angeles, którego pod koszem przestawiał ostatnio Andrea Bargnani i który ciska piłkami w kibiców. A tak na poważnie to są w NBA oczywiście gracze, którzy "pod dziurą" robią swoje i często dosyć spore braki techniczne, czy gabarytowe nadrabiają ciężką pracą i doskonaleniem swoich umiejętności. Joakim Noah angażuje się, jak mało kto, choć w czwartek nie mógł nic poradzić na harce Kennetha Farieda i J.J. Hicksona. Są też Greg Monroe, Andre Drummond, Brook Lopez, no i oczywiście Roy Hibbert. Ten ostatni jest prawdopodobnie ostatnim z omawianego gatunku gigantów, którzy jeszcze sieją w lidze prawdziwy postrach. W końcu uczelnia Georgetown (z której do NBA trafił też Ewing) do czegoś zobowiązuje. Pozostali są na pewno wartościowymi graczami, ale to już nie ta siła i nie ten rozmach.

Przeważają środkowi, których główną cechą jest atletyzm – Dwight Howard, DeAndre Jordan, JaVale McGee (który słynie akurat głównie z serii "Shaqtin' A Fool"), czyli gracze, których "Diesel" w swojej autobiografii nazwał "pożeraczami sałatek". W Stanach nie ma już osiłków. Ci, którzy ich potrzebują, coraz częściej ściągają ich z innych zakątków świata. Dwaj 25-latkowie – Andrew Bynum i Greg Oden – którzy mieli nieco zaburzyć small ballowy trend w lidze, cały czas zastanawiają się, czy jest w ogóle sens, aby kontynuować koszykarską karierę.

Inna sprawa, że niektórym cała sytuacja jest wręcz na rękę. Zarówno lidze, która nawet przepisy modyfikuje przecież pod szybszą, efektowniejszą grę, jak i niektórym trenerom. Small ball, czyli taktyka oparta na niższej piątce, wprowadzana jest coraz częściej nie z przymusu, a bardziej z wyboru. W cenie są tzw. stretch four, czyli silni skrzydłowi, którzy prócz odpowiednich dla tej pozycji warunków fizycznych dysponują także lepszym dryblingiem i potrafią postraszyć rzutem zza łuku. Znacznie rozciągają grę, wyciągając obrońcę z dala od kosza i tworzą większą przestrzeń dla drugiego wysokiego w okolicach obręczy. Poza tym patrząc np. w kierunku Houston Rockets i duetu Howard-Asik, można dojść do wniosku, że nie wszyscy trenerzy z urodzaju pod koszem byliby w stanie skorzystać.

Po wielkoludach rządzących w trumnie niewiele już zostało. Nowy "Superman" tego oryginalnego przypomina jedynie w sytuacji, kiedy któryś z trenerów ekipy przeciwnej da sygnał do operacji Hack-a-Howard. Choć z jednej strony to nawet dobrze. Dirk Bauermann, a ostatnio również Adam Nawałka zachęcają do szukania pozytywów. Jeden na pewno jest taki, że większą szansę na angaż w NBA ma młody środkowy reprezentacji Polski – Przemysław Karnowski.

Ten sezon jest jego drugim na parkietach NCAA. W czterech spotkaniach jego drużyny (Gonzaga Bulldogs) notował na razie średnio 10,5 pkt. (68,2 proc. z gry) i 5,8 zb. To dopiero początek rozgrywek i wstępne notowania trzeba traktować z bardzo dużym dystansem, ale według serwisu Draft Express Polak ma szansę zostać wybrany w Drafcie NBA nawet już w 2014 roku (aktualna prognoza – 35. pick). Żeby jednak poważnie myśleć o podejściu do najbliższego naboru Przemek musiałby rozegrać naprawdę dobry sezon, a to dopiero pierwszy rok, w którym regularnie występować będzie w pierwszej piątce. Ale przy sprzyjających wiatrach... kto wie?

Trzymamy kciuki!

Źródło artykułu: