Niech wynik końcowy nikogo nie zwiedzie. To nie był ani mecz walki, ani nawet wyrównany. Miami Heat w pierwszych trzech kwartach spisywali się wręcz koncertowo i gdyby nie gorsza postawa graczy drugoplanowych roznieśliby pewnie Spurs różnicą dwudziestu pięciu - trzydziestu punktów. Pierwszy garnitur obecnych mistrzów NBA wypracował bezpieczną przewagę - 91:71, a formalność została dopełniona przez rezerwowych.
San Antonio Spurs, którzy marzyli o rewanżu za bolesną porażkę w zeszłorocznych finałach, grubo się zawiedli. Pierwsze spotkanie obu ekip po pamiętnym uwiecznieniu posezonowych zmagań 2012/2013 ułożyło się zdecydowanie po myśli miejscowych z AmericanAirlines Arena. Żar rozstrzelał rywali - 43 na 74 z gry (58-procent), 8 na 19 zza łuku (42-procent), zaliczając dodatkowo aż 27 drużynowych asyst i triumfując w walce na deskach 37-28.
Ekipę z Florydy do trzeciego zwycięstwa z rzędu, a trzydziestego drugiego w trwających rozgrywkach poprowadził Chris Bosh. Podkoszowy w niedzielny wieczór trafił prawie perfekcyjne 9/10 z gry, 5/5 z linii rzutów wolnych, myląc się tylko raz przy próbie rzutu za trzy. 18 "oczek", 7 zbiórek i 6 asyst w 28 minut dorzucił LeBron James, a 16 punktów i 7 piłek rozdał Mario Chalmers.
Po stronie Spurs nieźle spisywali się Tim Duncan (23 punkty), Boris Diaw i Tony Parker, ale zabrakło już wsparcia chociażby Manu Ginobiliego czy celnych rzutów zza łuku Włocha - Marco Belinelliego - 0/3 w tym elemencie. Na koniec trzeba jeszcze zaznaczyć, że w pojedynku przeciwko Heat na parkiecie nie pojawili się: Danny Green, Kawhi Leonard oraz Tiago Splitter. Kolejnymi rywalami drużyny prowadzonej przez Gregga Popovicha będą natomiast Houston Rockets.
Miami Heat - San Antonio Spurs 113:101 (34:28, 24:22, 33:21, 22:30)
(Bosh 24, James 18, Chalmers 16 - Duncan 23, Diaw 15, Belinelli 12)