Michał Fałkowski: Opisując wasz sezon zasadniczy można powiedzieć: wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Vlad-Sorin Moldoveanu: Ale przecież my jeszcze nie zakończyliśmy sezonu!
[ad=rectangle]
Dlatego mówię tylko o sezonie zasadniczym. Były i wzloty, i upadki, były kontuzje, odejścia kilku zawodników, nieoczekiwane wzmocnienia. Ale ostatecznie i tak mistrz przystępuje do play-off z najwyższej pozycji.
- To fakt. Sezon zasadniczy był długi i ciężki. Także dlatego, że graliśmy przez kilka miesięcy w europejskich pucharach. Oczywiście nie skarżę się, ale momentami byliśmy już zmęczeni. Ciągłe podróże, kontuzje graczy. Był przecież taki czas, że jak ktoś wyzdrowiał, to drugi wypadał z gry, a jak już wrócił, urazu doznawał następny. Nie pomagało to naszej pewności siebie.
Teraz jednak wracamy do siebie. Ostatnie mecze pokazują, że złapaliśmy rytm, a nasze ciała złapały świeżość. Inaczej też się czujemy mentalnie, bo nie ma co ukrywać, mecze co dwa-trzy dni, ciągłe podróże i brak czasu na odpowiednie przygotowanie się do rywala też wpływały na nas. Czuliśmy się mentalnie zmęczeni. Mimo to, wykonaliśmy naszą pracę, mamy pierwsze miejsce i jesteśmy naprawdę mocni.
Z tymi meczami co dwa-trzy dni i brakiem czasu na przygotowania to nie przesada? Nie spotkałem koszykarza, który powiedziałby: wolę trenować, niż grać. Zawsze jest odwrotnie.
- Oczywiście. Ja też wolę grać, niż trenować, ale mimo wszystko jest jednak różnica gdy masz tylko dwa dni na przygotowanie do meczu, a twój rywal ma ich na przykład sześć. Jednak chcę być dobrze zrozumiany: nie uskarżam się. Pytasz, to opisuję jak zespół funkcjonuje w takich warunkach.
Teraz jednak wszystko co było do tej pory, zostawiacie za sobą.
- Tak. Wszystkie te złe rzeczy, kontuzje, przegrane mecze, ale również te dobre, czyli 23 zwycięstwa w lidze, to wszystko jest już za nami i nie ma żadnego znaczenia. Zrobiliśmy ważną pracę: zajęliśmy pierwsze miejsce przed play-off, wykonaliśmy swoje zadanie. To jednak było ważne tylko kilka minut po meczu ze Stelmetem Zielona Góra. Następnego dnia straciło na znaczeniu, bo wszystko się wyzerowało.
Ten mecz ze Stelmetem. Musieliście nie tylko wygrać, ale i wygrać przynajmniej ośmioma punktami. Taki przedsmak play-off w tym sensie, że presja nieco większa, niż w przypadku "zwykłego" spotkania ligowego.
- Presja była, ale ona towarzyszy nam nieustannie od początku sezonu. Gdy wygrywaliśmy na starcie rozgrywek mecz za mecz, presja rosła z każdym zwycięstwem. Gdy przegraliśmy pierwsze starcie, ona nie zniknęła - była nadal, tylko przybrała inny wymiar: każdy oczekiwał, że to wypadek przy pracy i znowu zaczniemy wygrywać. Ogółem: presja nigdy nie opuszcza takiego zespołu, jak PGE Turów Zgorzelec. My jednak pokazaliśmy charakter i coś, co tutaj nazywamy "mentalnością mistrzów".
Co to znaczy?
- To znaczy, że do zawodników, którzy już osiągnęli złoto z PGE Turowem w zeszłym sezonie, doszli inni nie mniej utytułowani albo tacy, którzy poczuli smak gry o najwyższe cele. Każdy z nas walczył o coś w swojej karierze i wie o co chodzi w grze o stawkę. To jest nasza "mentalność mistrzów", która pozwala nam radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Jesteście pewni swego przed play-off, czy w takich chwilach lepiej być nieco ostrożnym w opiniach?
- I to, i to. Zdajemy sobie sprawę z naszych możliwości, umiejętności, tego, o czym powiedziałem wcześniej, czyli "mentalności mistrzów". Znamy swoje zalety, ale też wiemy z czym możemy mieć problem. To z jednej strony. Z drugiej natomiast, play-off są tak nieprzewidywalne, że nie można być niczego zbyt pewnym. Każdy startuje od zera i każdy ma taką samą szansę.
Aż 103:68 pokonaliście w niedawnym meczu AZS Koszalin. To jest ten pułap, do którego zmierza PGE Turów Zgorzelec?
- Myślę, że ten mecz zapadł ludziom w pamięć przede wszystkim ze względu na wielką różnicę punktową i fakt, że nie graliśmy wówczas z outsiderem, ale z jednym z zespołów z czołówki. Ogółem jednak, w trakcie sezonu mieliśmy wiele bardzo dobrych spotkań, także w Eurolidze i EuroCup, o czym nie powinno się zapominać. Oczywiście, nie ustrzegliśmy się porażek, ale na tym polega piękno sportu i koszykówki, że wystarczy chwila nieuwagi, jeden słabszy dzień i przegrywasz, bo twój przeciwnik jest lepiej dysponowany. Ja wolę wygrać mistrzostwo grając brzydko, niż przegrać grając pięknie.
W Zgorzelcu wszyscy oczekują, że w pierwszej i drugiej rundzie play-off obejdzie się bez porażki.
- Powtórzę to, co powiedziałem przed chwilą: wolę wygrać mistrzostwo grając brzydko, niż przegrać grając pięknie. Jeśli trzeba będzie rozegrać pięć meczów w ćwierćfinale, pięć meczów półfinale i siedem w finale, ale potem wzniesiemy do góry puchar, to i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia. Będzie liczyło się tylko to, że obroniliśmy złoto. I o to chodzi.
Stelmet Zielona Góra to nadal najważniejszy kontrkandydat do złota, czy ktoś może wyskoczyć zza pleców ubiegłorocznych finalistów?
- Myślę, że tak, ale... nie myślimy teraz kompletnie o finale. W naszych głowach jest tylko Trefl Sopot, a i Stelmet ma swojego obecnego przeciwnika. Żebyśmy mogli myśleć w tym sezonie jeszcze o Stelmecie, oni muszą wygrać ćwierćfinał i półfinał. Ale my również. Poprzeczka wisi bardzo wysoko, sami sobie ją zresztą tak wysoko zawiesiliśmy. Teraz trzeba uważać, żeby jej nie strącić.
To nie są twoje pierwsze play-off w karierze. Jak do nich podchodzisz? Ta faza sezonu nadal wyzwala w tobie wielkie emocje?
- O, tak! To jest to, na co czeka się cały sezon i na co się cały sezon pracuje. Od samego początku, od pierwszego dnia przygotowań w sierpniu. Wszystkie te długie podróże, kontuzje, porażki, ale też zwycięstwa, dobre chwile, wielkie rzuty. To wszystko było piękne, ale nic nie da się porównać z emocjami, jakie dają play-off.