WP SportoweFakty: Pierwszy Polak w NBA - to określenie traktuje pan jako miłe wyróżnienie czy raczej jest już mocno doskwierające?
Cezary Trybański: W żaden sposób nie jest doskwierające. Dla mnie najważniejsze jest, że robiłem to, co lubię robić, a właściwie kocham robić, przy okazji zostałem pierwszym Polakiem w NBA, co mogę traktować jako wyróżnienie (śmiech).
Dużo ma pan pamiątek związanych z grą w NBA?
- Powiem szczerze, że kiedy ja grałem to technologia była zupełnie inna niż teraz. Nie było wtedy aparatów w telefonach. Aparaty cyfrowe dopiero się pojawiały. Także tych pamiątek nie mam za dużo. Jest kilka pamiątkowych koszulek czy zdjęć, które dostałem od dziennikarzy i fotografów.
Która z tych koszulek jest najcenniejsza?
- Myślę, że ta pierwsza z Memphis Grizzlies była wyjątkowa. W końcu tam udało mi się spełnić moje marzenie, dostać się do najlepszej ligi świata. Mam do niej najwięcej sentymentu.
Wróćmy do samego początku. Co pan sobie pomyślał, gdy dostał się do Memphis? Był duży szok?
- Wyjechałem w tamtym czasie do Stanów Zjednoczonych, aby przygotować się do sezonu. Poznałem agenta, który zaprosił mnie do siebie, abym podtrzymał formę. Szybko skończyliśmy sezon w Pruszkowie. W Polsce nie miałem warunków do trenowania. Pojechałem tam, aby szlifować swoją formę, a później poszukać klubu w Europie. Potoczyło się to bardzo szybko. W hali, w której trenowałem pojawili się skauci. To oni zwrócili na mnie uwagę i odezwali się do agenta.
Pamiętam jak dziś, że przyszedł agent i zapytał się, czy chciałbym spróbować dostać się do NBA. Na początku byłem na "nie", gdyż moja rola w Pruszkowie ograniczyła się do bycia rezerwowym. Nie wyobrażałem sobie siebie walczącego w NBA. Z drugiej strony przemyślałem to wszystko i doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Nie przyjechałem do Stanów z myślą, żeby dostać się do NBA, jednak nadarzyła się okazja i trzeba było z niej skorzystać.
Dla pana musiało to być wyjątkowe przeżycie. Jakie były pierwsze wrażenia z pobytu za oceanem?
- Na początku, gdy trafiłem do Stanów treningi były bardzo ciężkie. Kiedy pojawiło się zainteresowanie ze strony skautów NBA, to miałem dużo pokazowych zajęć. Najgorszym momentem było złamanie ręki przed jednym z takich właśnie treningów. Były to dla mnie trudne chwile. Wtedy zostałem zawieszony przez Polski Związek Koszykówki, gdyż nie mogłem przyjechać na kadrę. Nie było mnie nawet stać na bilet, aby wrócić do Polski, zrobić badania i udowodnić, że mam rękę w gipsie. Takie to były czasy.
Tak jak wspomniałem, były to trudne chwile. Ręka była niesprawna i nie wiedziałem czy uda mi się znaleźć klub. Wszystko jednak potoczyło się dobrze. Rehabilitacja przebiegła prawidłowo. Mogłem trenować i nie spodziewałem się, że moja osoba może wzbudzić takie zainteresowanie. Jedenaście klubów pojawiło się na treningu. Dziewięć z nich złożyło mi poważną ofertę. Usiadłem z agentem i podjęliśmy decyzję. Zanim podpisałem kontrakt, były obawy czy sobie poradzę. Mój angielski był bardzo słaby. Pamiętam, jak agent roześmiał się, jak zadałem mu pytanie - czy jak nie będzie mi się podobało, to będę mógł wrócić do domu?
Wspomniał pan o języku angielskim. Był na początku duży problem z komunikowaniem się?
- Język angielski, którego uczymy się w szkole, jest trochę inny niż ten w Stanach. Miałem ułatwione zadanie, gdyż grałem w drużynie z Pruszkowa, której szkoleniowcem był grecki trener. Zwracał się do nas po angielsku, a my mieliśmy tłumacza, który nam wszystko wyjaśniał. Typowe koszykarskie słownictwo "liznąłem" wtedy w Pruszkowie. Wyjechałem do Stanów razem z przyjacielem Łukaszem Jagodą, który mi bardzo pomagał. Mogłem na nim polegać, ale wiedząc, że mam go pod ręką, mniej przykładałem się do nauki języka. Kiedy w klubie zauważyli, że radzę sobie z angielskim coraz lepiej, to zrezygnowali z pomocy Łukasza.
[nextpage]Pamięta pan swój debiut w NBA?
- Jasne, graliśmy u siebie z Minnesota Timberwolves. Pamiętam, że chciałem zrobić wsad, ale byłem faulowany. Kto wie jakby to wyglądało, gdyby udało mi się to zrobić?
Pierwszym klubem był Memphis Grizzlies, z którym podpisał pan trzyletni kontrakt. Czuje pan największy sentyment właśnie do tego klubu?
- Największy sentyment czuję chyba do Phoenix Suns. Był to młody zespół, gdzie wszyscy mi pomagali. Na początku unikałem rozmów z chłopakami. Mówiłem im, że słabo mówię po angielsku. Jednak oni stwierdzili, że jest dobrze i chcieli, żebym z nimi rozmawiał. Myślę, że taka bariera była w Memphis, wygryzłem jednego z zawodników i pozostali stworzyli taką atmosferę. Nawet nie próbowali ze mną rozmawiać. Ciągle mówili, że mój angielski nie jest poprawny i mnie nie rozumieją. Z drugiej strony był tam Pau Gasol, który potrafił mnie zrozumieć i nie było dla niego problemem, że słabiej mówię po angielsku.
Grając spotkania w różnych miastach, jest szansa, aby coś zwiedzić i zobaczyć?
- Myślę, że tak. Wszystko zależało od terminarza. Często było tak, że przylatywało się na mecz dzień wcześniej. Wtedy popołudnie było wolne, później trening i mecz. Czasami od razu po meczu leciało się na kolejne spotkanie i wtedy dzień był wolny. Byłem kiedyś zaproszony z całą drużyną do domu Dikembe Mutombo, który był naprawdę olbrzymi. Całe zwiedzanie domu zajęło ponad godzinę. Były też inne atrakcje, które spokojnie mogliśmy zobaczyć.
Czy dzień meczowy w Stanach Zjednoczonych bardzo różni się od tego w Europie?
- Wszystko zależy od trenerów, jak do tego podchodzą. Duże znaczenie miała również częstotliwość rozgrywania meczów. Jeśli było mniej spotkań, to rano zawsze były treningi taktyczne, ustawiane pod przeciwnika, było sporo rzutów. Później szliśmy do hotelu odpoczywać, a wieczorem mieliśmy już mecz. Młodzi zawodnicy przyjeżdżali dużo wcześniej na halę, grali między innymi jeden na jeden. Później przybyli weterani, którzy mieli trening rzutowy a młodsi mogli iść wtedy na siłownię. W Europie jest trochę inaczej. Rano jest tylko trening rzutowy, a wieczorem przychodzi się na mecz.
Trudno wytrzymać zawodnikom obciążenia, grając co 2-3 dni?
- To zależy od organizmu danego zawodnika. W każdym klubie w NBA była świetna odnowa biologiczna. Były sauny i jacuzzi, które naprawdę dają efekty. Nieraz czułem się po treningu bardzo zmęczony i obolały. Po wszystkich zabiegach organizm szybko się regenerował.
Na parkietach NBA spotkał pan wielu wyśmienitych zawodników. Który z nich zrobił na panu najlepsze wrażenie?
- Dorastałem w czasach, kiedy na parkietach rządził Michael Jordan. Będąc nastolatkiem marzyłem o tym, aby chociaż z ostatnich miejsc na hali zobaczyć jego mecz. Miałem to szczęście, że grał przeciwko mojej drużynie. To było niesamowite uczucie poznać go. Mogłem stanąć na tym samym parkiecie, przybić z nim "piątkę". Z graczy podkoszowych największe wrażenie zrobił na mnie Shaquille O'Neal, na żywo wydawał się jeszcze większy niż w telewizji. Był naprawdę silny, a do tego bardzo zwinny jak na swoje warunki.
Za oceanem mamy na chwilę obecną jednego rodaka. Czy Adam Waczyński ma szansę wkrótce dołączyć do Marcina Gortata?
- NBA jest nieobliczalną ligą, jest to wielki biznes. Jeśli Adam spodoba się choćby jednemu trenerowi, to znajdzie tam miejsce. Tego mu życzę, gdyż zasługuje na to. Jego kariera rozwija się bardzo dobrze. Na mistrzostwach Europy udowodnił, iż potrafi wziąć na siebie ciężar gry. Byłoby fajnie, jakby się tam pojawił.
[nextpage]A Przemek Karnowski?
- Przemek cały czas walczy o swoje miejsce w NBA. Przed nim jest teraz najtrudniejszy ostatni rok. Będzie musiał dużo udowodnić. Jest silnym i masywnym centrem, który potrafi bić się pod koszem. Pojawia się tylko jeden problem, gdyż NBA odchodzi od klasycznych centrów, woli niższych i mobilnych. To może być przeszkodą dla niego. Można go porównać do Marca Gasola, mają podobne warunki fizyczne. Jak popracuje jeszcze nad rzutem, to może tam trafi.
W poprzednim sezonie próbował pan swoich sił jako komentator w Canal+ Sport.
- (śmiech) Poproszono mnie, abym pojawił się i spróbował swoich sił. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda z innej strony. Jest to ciekawe doświadczenie. Problem jest taki, że mecze są w nocy. Następnego dnia trzeba iść na trening i ciężko to pogodzić.
Jest to coś, co może pan po zakończeniu kariery robić w przyszłości?
- Nie ukrywam, że nie jest to łatwe. To fajnie wygląda, jak ogląda się mecz przed telewizorem. Wydaje się, że jest to bardzo proste. Kiedy komentuje się w studiu, trzeba szybko reagować na sytuację na parkiecie. Nie mówię jednak nie.
Czy faktycznie Golden State Warriors w tym sezonie mogą być poza zasięgiem innych ekip? Ich bilans jest świetny.
- Nie da się ukryć, że grają świetnie. Często pada pytanie, czy są w stanie pobić rekord Chicago Bulls. Są na dobrej drodze, ale nie mają tak świetnego składu, jak kiedyś Chicago. Ostatnio Scottie Pippen powiedział, że Golden State Warriors może i pobiją rekord, ale jego drużyna wygrałaby z aktualnymi mistrzami NBA. Myślę, że coś w tym jest. Na pewno nie będą lepsi od Chicago.
Moim zdaniem Michael Jordan był najlepszy na świecie i nikt mu nie dorówna.
- Widać, że wychowywał się pan na meczach Jordana (śmiech). Niektórzy twierdzą, że to Kobe Bryant i Lebron James są najlepsi, więc zdania są podzielone. Myślę, że ciężko będzie znaleźć drugiego tak wspaniałego sportowca jak Michael Jordan.
A co z ekipą Marcina Gortata? Washington Wizards są w stanie poprawić wynik z poprzednich rozgrywek?
- Może być to dla nich trudne. Zmienili system gry, ustawili się na jednego centra. Obecnie różnie im to wychodzi i będą mieć sporo kłopotów, aby poprawić swoje miejsce.
Skupmy się na polskiej rzeczywistości. Czego spodziewał się pan po powrocie do Legii Warszawa?
- Wróciłem do klubu, w którym wszystko się zaczęło. Sentyment pozostał, pochodzę właśnie z tego miasta. Mam szansę grania w miejscu, w którym wychowałem się i mam nadzieję, że uda nam się awansować do TBL.
[nextpage]
Mam wrażenie, iż myślał pan, że będzie łatwiej. Zawodnicy nie czują respektu przed pana wzrostem i umiejętnościami.
- I liga jest bardzo specyficzna. Tutaj gra się bardziej agresywnie. Sędziowie nie odgwizdują wielu fauli na mnie i to z pewnością utrudnia granie. Więcej się biega. W Ekstraklasie wszystko jest bardziej poukładane, gra się bardziej schematycznie.
Czy Odrodzenie Potęgi może na 100-lecie klubu zrobić poważny krok do przodu? Dotyczy to oczywiście awansu do TBL.
- Bardzo byśmy tego chcieli. Każdy zawodnik, który pojawił się w tym klubie, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Sezon jest długi, trzeba poradzić sobie z wyjazdami, kontuzjami. Jest ciężko,a ale wierzę, że jest to realne. Musimy być mocno skoncentrowani na wszystkich meczach i je wygrywać. Czuję, że teraz będzie już tylko lepiej. Korzystając z okazji, chciałbym zaprosić wszystkich kibiców na spotkanie na Bemowie w hali przy ul. Obrońców Tobruku 40. W sobotę 5 grudnia podejmiemy na własnym parkiecie Nysę Kłodzko. Po ponad półtora roku przerwy wracamy do miejsca, w którym czujemy się najlepiej, do naszego domu. Hala jest po generalnym remoncie, gotowa do organizacji imprez masowych, więc liczę, że naszych fanów nie zabraknie na trybunach.
Grał pan w wielu klubach. Robi na panu wrażenie siła Miasta Szkła Krosno?
- Powiem szczerze, że gdy graliśmy w Krośnie, to mecz zupełnie nam nie wyszedł. Widać, że mają bardzo dobry zespół. Grają razem i ewidentnie sprawia im to frajdę. Mają bilans 10:1, a to o czymś świadczy. Dobrze zaczęli sezon i zobaczymy jak będzie dalej, a ich wyniki jak na razie robią wrażenie.
Jest element, który występuje w zespole z Krosna a brakuje go w Warszawie?
- U nas wielu zawodników się zmieniło. Przyszło kilku graczy, którzy grali w pierwszej piątce w swoich drużynach. Tutaj muszą być w rotacji, którą trener sobie ustali i wielu z nas miało na początku z tym problem. Powoli zaczyna wszystko się układać. Musimy to zrozumieć, że trzeba maksymalnie wykorzystywać swój czas, który dostaniemy na parkiecie. Nieważne, czy będzie to 5 czy 15 minut.
Jest pan gotowy, aby ponownie spróbować swoich sił w ekstraklasie?
- (śmiech) Tak daleko nie wybiegam myślami. Na razie chciałbym dograć ten sezon i skupiam się tylko na najbliższym meczu. Choć nie ukrywam, że fajnie by było ponownie biegać po ekstraklasowych parkietach w koszulce Legii.
Na koniec zapytam o pana przyszłość. Wiąże pan ją z Legią i Warszawą? Wiem, że ma pan również dom w Stanach Zjednoczonych.
- Przyszłość chciałbym oczywiście wiązać z Legią. Powstała tutaj akademia, której jestem patronem. Jest szansa, że po zakończeniu kariery będę pracował z dziećmi. Byłoby to miłe, ale na chwilę obecną jestem rozdarty pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Warszawą.
[b]
Rozmawiał Jakub Artych
[/b]