WP SportoweFakty.pl: Kiedy tak naprawdę poczuł pan, że awans do pierwszej ligi jest sprawą realną?
Wojciech Bychawski: W zasadzie od początku był to dwu-trzy letni proces. Powoli dążyliśmy, ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że albo teraz albo… przyjdą problemy. Kilku zawodników przebywało już w zespole, miało swoje nadzieje i ich niespełnienie mogłoby zniechęcić do dalszej gry tutaj. Wierzyliśmy , że się uda. Jak to bywa, przychodziły wątpliwości, lecz dążyliśmy do celu.
Zakładaliście na samym początku, że chcecie być tuż "za plecami" ekstraklasy?
- Tak. Nie było żadnej presji ze strony klubu, nikt nas nie naciskał, ale budowaliśmy kolektyw z myślą właśnie o zagoszczeniu wśród pierwszoligowców. W zasadzie ta myśl przewodnia nadała wszystkiemu sens.
Wyobrażenia dotyczące panujących realiów potwierdziły się czy coś pana mocno zaskoczyło?
- Generalnie dzięki zainteresowaniu, śledzeniu wydarzeń, rozmowom z zawodnikami oraz trenerami, czy analizie meczów wiedziałem, co za sobą niesie ten szczebel, więc de facto nic mnie wielce nie zaskoczyło. Praktycznie jednak, a pamiętajmy, że jestem trenerem-debiutantem, to pewien przeskok i idąca za nim nauka. Stąd wiele rzeczy odbiera się jako swego rodzaju odmienne. Część z nich odkrywamy, nabywamy doświadczeń. Bez wątpienia mamy do czynienia z ciekawymi rozgrywkami, o bardzo dobrym poziomie. Zresztą wielu młodych graczy pojawia się w całym projekcie, nadając mu charakter.
Często podkreśla się, że obiecał pan dać szansę tym, którzy awans wywalczyli. Mimo tego, nie rozważano w klubie sprowadzenia kogoś bardziej doświadczonego?
- Rzeczywiście rozmawialiśmy o tym, że wspomnianym osobom ta możliwość się należy. Zwłaszcza, iż to ludzie, którzy są w stanie rywalizować co najmniej w pierwszej lidze i moim zdaniem oni będą grać. Czy z nami czy gdzie indziej. Stale pokazują swoje umiejętności. Odnośnie wzmocnień, pamiętajmy, że doszedł choćby Marek Krzycki. Ja jestem takim lokalnym patriotą. Z Krakowa wyjechało tylu ciekawych ludzi, że gdyby ich jednocześnie ściągnąć z powrotem to pewnie bilibyśmy się o ekstraklasę. Marka Krzyckiego znałem od dawna, chciałem żeby wrócił na "stare śmieci", odbudował się. Zaliczył dość długi rozbrat z koszykówką, trapią go drobne kontuzje. Niemniej on sobie całość odbuduje. Ponadto, sięgnęliśmy po Macieja Adamkiewicza. Ja zwykle daję szansę ludziom, którzy przeszli różne sytuacje, ale perypetie życiowe i jego podejście do wszystkiego przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Stało się, jak się stało.
ZOBACZ WIDEO Natalia Partyka: moje życie pokazuje, że niemożliwe nie istnieje
A kwestia finansów?
- One były wyznacznikiem możliwości. Wiadomo, że beniaminkowie często nie dysponują wielkimi kwotami i nie przeprowadzają kolosalnych roszad kadrowych. Tym bardziej, że nie mamy trenera z wielkim nazwiskiem. Ja też przecież wchodziłem na pierwszoligowe salony w zasadzie bez nazwiska, ligowego doświadczenia. Na pewno dla koszykarzy z dużym stażem profesjonalnej gry nie okazałem się magnesem. Taki proceder widać choćby po trenerze Grudniewskim z Leszna, notabene świetnym szkoleniowcu i człowieku. Z tego co wiem nie dysponuje horrendalnymi pieniędzmi, a potrafił przyciągnąć paru młodych chłopaków, których znał. Ja staram się pracować na taki status, doświadczenie, dzięki czemu ktoś będzie chciał przyjść grać właśnie tu. Jak mnóstwo koszykarzy wędruje do Łańcuta ze względu na trenera Kaszowskiego, by pod jego wodzą się odbudować, wystartować w tej drużynie. Chciałbym kiedyś posiadać taki autorytet, wiedzę i możliwości, by niczym wspomniani trenerzy Grudniewski oraz Kaszowski przyciągać nazwiskiem, a niekoniecznie kusić jedynie kwotami zapisanymi w kontrakcie. Jednak to długotrwałe procesy. Jestem ambitny i zarazem w gorącej wodzie kąpany, lecz przesuwając się głębiej widzę ile potrzeba cierpliwości, by pewnych rzeczy się nauczyć. Ambicje mam wielkie, ale też skrywam w sobie pokorę.
- Bardzo "ciepło" przyjmuję przewidywania wszystkich fachowców, którzy skazują nas na porażkę, spadek. Myślę, że takie spotkania jak ostatnio z Biofarm Basketem Poznań pokazują, że umiemy walczyć i zrobić coś, co nie każdemu się udaje, czyli zbudować świetną atmosferę w kolektywie. Koszykówka jest na tyle obszerną dziedziną, że tylko wyobraźnia może próbować ją ograniczać. Nie warto mówić, że ten czy inny robi coś źle. Każdy funkcjonuje inaczej. Tylko, że niektórym się sprawdza, a innym nie. Sukces często stanowi wypadkową możliwości, różnych sytuacji, zdolności psycho-fizycznych i wielu innych. Dlatego szkoleniowcy się zmieniają. I nagle jednemu się nie udało, a za moment gdzie indziej powiodło. I co? Między sezonami stał się wybitny albo przestał być dobry? Moim zdaniem należy brać pod uwagę całą gammę elementów. Tak na to patrzę i krok po kroku chcę coś tworzyć. Jedno powiem na pewno i jeżeli znajdzie się na świecie ktoś, kto udowodni, że jest inaczej to nigdy już do tej pracy nie przyjdę. Kocham koszykówkę i nie ma człowieka, który powiedziałby mi, że nie poświęciłem jej wszystkiego. Bo poświęciłem praktycznie wszystko.
[nextpage]Trudno było przekonać włodarzy klubu do pomysłu pod tytułem "pierwsza liga"?
- To nie tak. Na uczelni wiele rzeczy dzieje się dość spontanicznie. Udało się wykonać zadanie w postaci awansu, a władze zawsze wspierały sport. Nasz rektor jest prezesem AZS-u Polska, pani prorektor do spraw studenckich także mocno nam sprzyja. Ci ludzie zdawali sobie sprawę, że tworzymy coś ważnego. To ma również swoje odzwierciedlenie w sferze marketingowej, ponieważ o nas się pisze, mówi. Uczelnia spełnia rolę edukacyjną, ale nie tylko. Poza nauką ktoś gra w koszykówkę, ktoś w siatkówkę, inny przynależy do Kółka Przyjaciół Parowozów. Ci ludzie się realizują, spełniają swoje pasje. Tu studiuje prawie 40 tysięcy osób! A sport zawsze towarzyszył szkole. W Stanach Zjednoczonych takie zespoły są chlubą swoich uczelni, pełnią funkcję reprezentacyjną. Myślę, że wiele uczelni w Polsce wpada na taki pomysł, a nasza szczególnie. I tu chwała panu rektorowi, pani rektor, pani prorektor. Właściwie nie trzeba było namawiać. Należało ustalić tylko pewne ramy finansowe, zadbać o to, żeby nie wydatkować pieniędzy bez pokrycia. Natomiast niczego nam nie odmawiano. Nawet sprawa wymiany parkietu, która nas teraz dotyczy. Poukładaliśmy logistycznie przedsięwzięcie i nie ma problemu.
Warto podkreślić, że sami zawodnicy na co dzień studiują i łączą te obowiązki ze sportem. Jak widać, nie mają problemów by odnosić zwycięstwa w rozgrywkach. Uzbieraliście ich już pięć.
- Czy już pięć czy dopiero pięć… Znowu na zasadzie szklanki do połowy pełnej i pustej. Mamy świadomość, że będąc beniaminkiem nie musimy się niczego wstydzić. Mogliśmy wiele rzeczy zrobić lepiej, sam mogłem podejmować trochę inne decyzje, aczkolwiek podkreślam raz jeszcze, uczymy się tego. A pokonywanie tych teoretycznie mocniejszych? Cóż, w sporcie teoretycznie to min. Legia Warszawa po dwóch wysokich porażkach w Lidze Mistrzów miała nie istnieć, a ostatecznie awansowała do rozgrywek Ligi Europy z trzeciego miejsca i na wiosnę będzie promować polski sport. W sporcie wychodzi się na boisko, walczy o triumf. Jeżeli się w niego wierzy to można zdziałać wszystko.
Jest coś, z czego może być pan na tym etapie zadowolony?
- Na pewno z zaangażowania i podejścia chłopaków do wykonywanych obowiązków. Generalnie jestem człowiekiem, który dużo wymaga. Ciężko żebym chodził, jednorazowo się z czegoś cieszył, niemniej zawodnicy wiedzą, że potrafię docenić ich poświęcenie. Dzięki nim przychodzę do pracy z przyjemnością. Warunki, które mamy również dają poczucie radości. Stworzono nam naprawdę rewelacyjną bazę. Dziękuję kolejny raz władzom za jej udostępnienie. Natomiast stricte sportowo to będzie trudno z tym zadowoleniem. Powiem teraz czysto hipotetycznie, podkreślam - hipotetycznie, jakbym wygrał Euroligę to pewnie nazajutrz też doszukiwałbym się jakichś niedoskonałości. Ja kocham to, co robię. Nie mam zainteresowań w postaci latania na paralotni, nie układam puzzli tylko posiadam koszykówkę - moja praca, pasja, hobby, nałóg. Pewnie większość po zwycięskim meczu się cieszy. Ja mam taką przypadłość, że po końcowej syrenie cieszę się 28 sekund, a potem zaczynam myśleć, że za tydzień gram z takim zespołem, zatem muszę to i to przygotować itd. W wolnym czasie dla odmiany… oglądam Euroligę.
Dla odmiany?
- Tak. Nie przepadam akurat za NBA, wolę Euroligę, ligę hiszpańską ACB. Dla mnie to wzór koszykówki. Praca doskonałych, europejskich trenerów, prowadzenie zawodników, taktyka. Coś pięknego. Te same pojedynki potrafię oglądać dwa, cztery razy i nie przeszkadza mi to. Wakacje z kolei spędzam na różnego rodzaju campach, wyjazdach…
[nextpage]Inspiruje pana hiszpański basket?
- Uwielbiam go. To gra oparta na zasadach. Istotne jest mocne przygotowanie fizyczne, dobra obrona, kontratak. Wiele naszych kontr kończy się rzutami za trzy, nie boimy się podejmować tego ryzyka i widzę, że w Hiszpanii właśnie takie rzeczy mają miejsce. Koszykówka idzie w tą stronę. Poza tym dużą wagę przykładamy do motoryki. Kawał pożytecznej pracy wykonuje Piotr Biel. Jak popatrzymy na hiszpańskie zespoły, tam są atleci. Czy ktoś ma 180 cm czy 209 cm tak samo biega, podnosi wysoko nogę, obraca na piwotach i dlatego my staramy się przygotować do atletycznej koszykówki. Mówiąc znów w kategoriach bajek, gdyby ktoś zaproponował mi poprowadzenie przez sezon Barcelony lub dowolnego klubu z NBA to bez wahania wybieram Barcelonę, nie patrząc się na finanse i inne rzeczy. Poza tym w Hiszpanii widzę coś, czego nie ma u nas. My dalej nie szanujemy tego co swoje. Zagraniczny szkoleniowiec może znacznie więcej niż polski. Oczywiście jest wielu świetnych fachowców z innych krajów, lecz również takich, którzy są niemal przypadkowymi ludźmi, a dostają więcej szans, cierpliwości od klubów niż Polacy. W Kutnie, Radomiu pracują polscy trenerzy i naprawdę świetnie to wygląda. Teraz dołożyć trzeba Krosno. Działacze dali możliwość pracy Michałowi Baranowi i jego team znakomicie się spisuje. Jednak istnieje równocześnie mnóstwo przykładów braku cierpliwości. Sądzimy, że "oni" mają coś lepszego, bardziej wartościowego, a nie zwracamy uwagi, co sami posiadamy.
A jakie cechy podobają się panu w pierwszej lidze? Na razie przepisy dopuszczają do występów tylko rodzimych koszykarzy, co przy okazji stwarza świetne zaplecze ekstraklasie.
- Wszystko mi się podoba. I poziom, i organizacja, i praca trenerów. Bez względnie stanowimy ciekawą alternatywę dla najwyższej ligi. O przepisach nie umiem dyskutować. Czy ma być jeden obcokrajowiec czy nie, czy dwutakt z prawej z jedną nogą dopuszczamy, z drugą ręką nie, teraz piwot kroki, za rok piwot już nie kroki. Ja jestem zwolennikiem wolnej konkurencji. Jeżeli ktoś jest lepszy to powinien być. Jednakże powiem inaczej. Gdybyśmy odpowiednio zarządzali, sprawiedliwie traktowali Polaków o czym wcześniej mówiłem to nie balibyśmy się o obcokrajowców. Często jest tak, że coach mając do wyboru zagranicznego zawodnika, który mu wygra dwa lub trzy mecze, a Polaka, który dopiero "odpali" za te trzy mecze to wybierze obcokrajowca dla własnego bezpieczeństwa. Jakby był komfort pracy, wówczas przynajmniej ja, zawsze sięgnąłbym po Polaka. Ale gdy wisi topór nad głową? Człowiek chwyta się każdej możliwej rzeczy, by sobie poradzić.
Wkrótce częściej przyjdzie wam rywalizować we własnej hali. Odpada zatem kwestia godzin poświęconych dojazdom. Czego potrzebujecie spośród aspektów sportowych, żeby zwyciężać?
- Na pewno tego doświadczenia, które stale nabywamy. Dodam stabilność, ponieważ wciąż gramy falami, notujemy przestoje. To tak globalnie. A w ogóle to wszystkiego po trochę. Wiadomo, że pracuje się nad każdym, nawet małym czynnikiem. Pamiętajmy, że parę lat temu Bartek Podworski pływał, Damiana Kalinowskiego zabrałem z sympatycznej, drugoligowej, szkolnej drużyny w Piotrkowie. Kuba Krawczyk z różnymi sportowo-życiowymi przygodami docierał do nas. Maciek Maj też nie mógł gdzieś tam odnaleźć się w pierwszej lidze. Tomek Zych całe życie grał w drugiej. Michał Borówka, wywodzący się ze szkoły w Stalowej Woli to przede wszystkim umysł ścisły. Umówmy się, wielkim wirtuozem koszykówki nie jest, ale tyle ile ma rozumu, ile pracy potrafi wykonać na parkiecie to są rzeczy niemierzalne. Dlatego właśnie doskonalimy wszystko po trochę. Nie opuszczamy niczego. W odniesieniu do mnie to samo. Mówię o podejmowaniu decyzji we właściwym czasie, szeroko pojętej umiejętności prowadzenia kolektywu. A występy u siebie? U mnie w zespole są ludzie, którzy, aby wygrać łamią nawet ręce. Widziałem wiele drużyn, gdzie chłopaki kalkulują czy włączyć się na sto procent do walki, czy rzucić się na piłkę. U mnie wydaje mi się każdy podniesie piłkę z ziemi.
A pan przy okazji trafił na ciekawą drabinkę rozwoju.
- Ja nie narzekam, a przynajmniej staram się nie narzekać. Jestem wdzięczny za to co mam. Rozwijam się. Kosztuje mnie to dużo wyrzeczeń, pracy. Gdzieś tam od amatorskiej ligi KNBA, gdzie chłopcy chcieli się bawić w koszykówkę i ja się sporo od nich nauczyłem, po jakby nie patrzeć, pierwszą ligę. Przeszedłem różne szczeble, co jest ważne. Nikt mi tego nie dał mówiąc kolokwialnie. Sam brałem wszystko. Wiadomo, że nie zdołalibyśmy tego zrobić bez osób będących wokół. Zaczynaliśmy od sali, gdzie nie było nawet koszy. Teraz są kosze, nowoczesne zegary, niedługo parkiet. Różnych rzeczy posmakowałem i cieszę się, że tu jestem.
Rozmawiał: Adam Popek