Nie gram za darmo - wywiad z Otisem Hillem, byłym środkowym Polonii Warszawa i Anwilu Włocławek

Na parkietach PLK biegał przez półtorej sezonu. Po raz pierwszy dał się poznać polskiej publiczności w sezonie 2004/2005, gdy wraz z Polonią Warszawa wywalczył brązowy medal. Dwa lata później w połowie rozgrywek związał się z Anwilem Włocławek. Bardzo szybko zdominował ówczesny ranking najlepszych centrów, lecz w meczach o trzecie miejsce nie sprostał oczekiwaniom. Otis Hill specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl opowiada o przeszłości w Polsce.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Michał Fałkowski: Grał pan w dwóch polskich klubach. Najpierw w Polonii Warszawa, a później przez pół sezonu w Anwilu Włocławek. Który czas wspomina pan lepiej?

Otis Hill: Z różnych względów zdecydowanie lepiej wspominam pobyt w Warszawie.

Dlaczego? Czy w grę wchodzi tylko brązowy medal zdobyty przez Polonię oraz dopiero czwarte miejsce wywalczone z Anwilem?

- To też jest jedna z przyczyn, dlaczego wybieram Polonię. Wiadomo, że koszykarze grają, by zdobywać laury i mistrzostwa. Ale nie tylko dlatego. Czas spędzony w Warszawie wspominam lepiej, ze względu na całą otoczkę. Byliśmy wówczas bardzo zgraną ekipą na boisku oraz poza nim i koncentrowaliśmy przede wszystkim na graniu w koszykówkę. To był taki czas, podczas którego na treningi przychodziłem z radością. To był czas pełen radości.

Mam to rozumieć, że sezon we Włocławku nie był udany?

- Niestety nie był. Podczas pobytu we Włocławku przychodziłem na treningi jak do pracy, by zrobić co się należy i do domu. Nie było tam miejsca na zabawę czy śmiech. W zamian za to klub fundował nam codzienną porcję presji wyniku. Ponadto, czasami wyglądało to jakby gdyby klub traktował koszykarzy jak małe dzieci, a nie dorosłych mężczyzn. Tylko trener Ales Pipan był w porządku. Rozumiał nasze potrzeby i starał się nam pomagać. Więcej nie chcę jednak powiedzieć, bo nie chcę robić sobie niepotrzebnych problemów. Przejdźmy do innych spraw.

Pozostańmy jednak przez chwilę przy tamtym sezonie. Przegraliście wówczas rywalizację o brązowy medal ze Śląskiem Wrocław choć po pierwszym meczu prowadziliście 1-0...

- Nie jestem pewien dlaczego. Może zbyt szybko uwierzyliśmy, że Śląsk się nie podniesie? Graliśmy całkiem nieźle. Nawet w ostatnim meczu we Wrocławiu wszystko szło całkiem nieźle poza drugą połową.

Czyli wystarczyło zagrać lepiej w drugiej połowie trzeciego meczu i medal byłby wasz?

- Tak, myślę ze tak by było. Niestety, jak doskonale wszyscy wiedzą, przegraliśmy i to Śląsk mógł się cieszyć z sukcesu.

Po tej porażce można było usłyszeć wiele głosów, że niektórzy koszykarze nie grali tak, jak przyzwyczaili do tego wszystkich we wcześniejszych spotkaniach. Czy wie pan o kim była głównie mowa?

- Podejrzewam, że skoro pytasz, to chodziło o mnie.

Zgadza się. Może pan wyjaśnić dlaczego?

- Myślę, że po prostu kogoś musiano obarczyć winą i najłatwiej było to zrobić, zrzucając winę na mnie. Nie ma jednak sensu do tego wracać. To już nie ważne.

Dlaczego jednak najłatwiej było zrzucić winę na pana?

- To proste. Ponieważ nie rzucałem po dwadzieścia kilka punktów, tak jak we wcześniejszych meczach przeciwko Czarnym Słupsk czy Prokomowi Trefl Sopot, czy przeciwko komukolwiek podczas sezonu zasadniczego. A skoro nie rzucałem, to znaczy, że przecież nie grałem z poświęceniem (ironia).

Nie da się jednak ukryć, że te trzy ostatnie mecze ze Śląskiem były najsłabsze w pana wykonaniu biorąc pod uwagę cały sezon. Jak pan to skomentuje?

- Po prostu trener Andrej Urlep jest na tyle doświadczonym szkoleniowcem, że zdawał sobie sprawę, że kiedy mnie podwoi, będę miał trudności z umieszczeniem piłki w koszu. Ponadto, nie można przecież przez cały sezon grać na równie wysokim poziomie. Kiedyś trzeba odetchnąć. Kiedy ja byłem podwajany i oddawałem piłkę, ktoś inny mógł stanąć na wysokości zadania i trafiać.

Grał pan w wielu klubach, w wielu ligach. Czuje się pan spełnionym koszykarzem?

- Zdecydowanie tak.

I to pomimo tego, że nigdy nie wygrał pan mistrzostwa?

- Tak, to nie ma znaczenia. Czuję się spełniony, bo miałem okazję grać w wielu różnych miejscach i przeciwko wielu bardzo dobrym koszykarzom. Czasami to coś więcej aniżeli mistrzostwo. Dla mnie zawsze liczyła się atmosfera samej gry a nie finalny rezultat. Żadne medale ani cyferki nie zastąpią tej otoczki, atmosfery grania w koszykówkę.

Ale przecież gra się głównie po to, by na koniec sezonu móc powiedzieć sobie: jestem mistrzem, czy na przykład: mam medal. Czyż nie?

- Tak, ale trzeba sobie zdać sprawę, że wygranie mistrzostwa to wcale nie jest taka prosta sprawa (śmiech). Nie tylko ty i twój zespół chcecie wygrać ligę. Przeciwnicy chcą tego samego, a miejsc na podium tylko trzy... Może gdybym się zastanowił, to gdzieś w środku rodzi się chęć posmakowania mistrzowskiego szampana. Z drugiej strony, gdy trzeźwo na to spojrzę - wielu niesamowitych koszykarzy nigdy nie wygrało żadnego mistrzostwa, a są szczęśliwi i spełnieni. Ja jestem wśród nich i nie boję się tego powiedzieć głośno.

Największe szanse na zwycięstwo jakiejkolwiek ligi miał pan właśnie z Anwilem. Pomijam CAI Saragossę, bo to była tylko druga liga w Hiszpanii.

- Tak, zdecydowanie z tymi dwoma klubami moje szanse na zdobycie mistrzostwa były największe. Niestety nie udało się, ale ja tego w ogóle nie żałuję. Nie myślę o przeszłości. Tak jak już powiedziałem, wielu koszykarzy nie posmakowało nigdy mistrzostwa i żyją. Ja też żyję bez tego i mam się dobrze (śmiech).

Nie miał pan nigdy problemów ze znalezieniem klubu w nowym sezonie. Czy może pan zdradzić czym się kierował przy wyborze pracodawcy? Co było i nadal jest, dla pana najważniejsze? Poziom zespołu, ligi? Pieniądze? Miasto? Kibice?

- Kiedy byłem młodszy myślałem tylko o pieniądzach. Wiadomo, na początku kariery nigdy nie można być pewnym jak długo będzie się grać w koszykówkę, a przecież to mój sposób na zarabianie pieniędzy. Im jestem starszy, tym mniej są one jednak dla mnie znaczące. Może już swoje zarobiłem? Ważniejsze jest to gdzie gram, czyli klub, jego poziom sportowy i organizacyjny oraz miasto, w którym mam spędzić najbliższy rok. Może to banał, ale bardzo istotną kwestią są też fani. Nie ma nic fajnego w grze przy pustej widowni. Fani dają ci energię, siłę oraz motywację i sprawiają, że za nic w świecie nie chcesz ich zawieść.

Kiedy był pan w Polsce, przylgnęła do pana opinia koszykarza, który gra przede wszystkim dla pieniędzy w imię powiedzenia "no money, no play"...

- Oczywiście kiedy byłem w Polsce też grałem dla pieniędzy. Ale powtarzam - nie były one najważniejsze. Co do tego powiedzenia: zgadzam się z nim w stu procentach. Nigdy nie powiedziałem, że jestem w stanie grać za darmo. W końcu koszykówka jest moją pracą, a za pracę otrzymuje się wynagrodzenie. Byłoby ci miło, gdybyś przez jakiś czas nie dostawał pensji, pomimo że wykonujesz swoje wszelkie obowiązki w sposób przykładny? Powtarzam - pieniądze to również jeden z powodów, dla których uprawiamy ten sport.

Czy jest jakiś klub, dla którego zagrałby pan za darmo?

- Nie, nie ma żadnego.

W grę nie wchodzi nawet żaden zespół z NBA?

- Nie, nawet dla żadnego zespołu z NBA nie zagrałbym za darmo.

Domyślam się więc, że nie żałuje pan również tego, że nigdy w lidze NBA nie zagrał?

- Nie, nie żałuję. Miałem kilka sporych szans załapać się do składów kilku drużyn NBA, ale nie wszystko układało się po myśli. Nie żałuję też tego, że nigdy nie zagrałem również w żadnym zespole z czołówki Europy. Myślę, że to przez mój wzrost. Większość zespołów szuka środkowych, którzy mają około 210 centymetrów wzrostu, a ja mierzę tylko 203. Tak czy inaczej - jest dobrze, tak jak jest.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×