4 kwarty z gwiazdą: Nik Caner-Medley

Kiedy ktoś już w szkole średniej zyskuje przydomek "Pan Koszykówka" nie może to być dzieło przypadku. A gdy w wieku 24 trafia do czołowej drużyny hiszpańskiej, tylko ugruntowuje swoją pozycję. Nik Caner-Medley to już teraz jeden z lepszych zawodników ligi ACB, choć jego ambicje sięgają dużo wyżej. Specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl Amerykanin opowiada o swoim życiu w wywiadzie z cyklu "4 kwarty z gwiazdą".

W tym artykule dowiesz się o:

Kiedy amerykański silny skrzydłowy, Nik Caner-Medley dołączył w tym sezonie do Cajasol Sewilla, andaluzyjska drużyna zajmowała ostatnią pozycję w siedemnastozespołowej tabeli ACB z bilansem 1-9 oraz z nikłymi szansami za utrzymanie się w lidze. Choć Amerykanin szybko wpasował się w ekipę, ta nadal nie zachwycała i w kolejnych ośmiu meczach wygrała tylko raz (2-16). Od tamtej pory minęło ponad pięć miesięcy i dziś już wiadomo, że drużyna Michała Ignerskiego zagra w przyszłym sezonie w hiszpańskiej ekstraklasie. Czy Caner-Medley sam w pojedynkę zapewnił ekipie z Sewilli utrzymanie? Z pewnością nie, ale i bez niego tego sukcesu by nie było.

19 punktów i 12 zbiórek przeciwko Joventutowi, 11 punktów i 15 zbiórek w meczu z CAI, 13 punktów i 11 zbiórek oraz 5 asyst przeciwko Ricoh - niemalże z marszu mecze na takim poziomie zaczął notować Caner-Medley, odkąd przybył do Sewilli. Po kilku kolejkach dało się zaobserwować wyraźny wpływ Amerykanina na postawę całego zespołu. Najpierw przyszły zwycięstwa nad Granadą i Ricoh, przerwane porażką z Realem po dogrywce oraz z TAU Ceramiką. To co jednak zdarzyło się później, przeszło najśmielsze oczekiwania. Sześć wygranych z rzędu, w tym m.in. nad Joventuem, Pamesą czy Kalise zapewniły Cajasol utrzymanie. I trudno nie doszukiwać się w tym wszystkim cegiełki leworęcznego skrzydłowego, który jak lew walczył o zbiórki, przepychał się pod koszami, oraz potrafił grać skutecznie również na dystansie. Ostatecznie Caner-Medley zakończył sezon z dorobkiem 10,7 punktu oraz 8 zbiórki na mecz i z pewnością nie będzie miał problemów ze znalezieniem pracodawcy w przyszłym sezonie.

Zanim jednak Amerykanin trafił do Sewilli miał sporego pecha. Podpisał bowiem kontrakt z ekipą Upei Capo d’Orlando, z którą związany był wówczas także Adam Wójcik. Tuż przed rozpoczęciem sezonu Włosi musieli ogłosić upadłość z powodu braku płynności finansowej. W sezonie 2006/2007 Caner-Medley grał dla Artland Dragons Quakenbrueck, lecz z walki o złote medale wyeliminowała go kontuzja. A jeszcze wcześniej, mierzącego 203 skrzydłowego nie wybrał w drafcie żaden zespół NBA, choć ten w barwach uczelni Maryland zdobył Mistrzostwo Konferencji i zakończył studia ze statystykami na poziomie 15,3 punktu, 6,3 zbiórki i 2,1 asysty. Powodem było pęknięcie kości, które zabrało mu pięć miesięcy sportowej kariery.

Czteroletnia przygoda z NCAA została okraszona dołączeniem do grona tylko pięciu graczy w historii, którzy zakończyli występy w Maryland mając na koncie minimum 1500 punktów, 500 zbiórek, 200 asyst, 100 przechwytów, 100 rzutów za trzy i 50 bloków. Amerykanin znalazł się również w czołówce zawodników w historii swojego uniwersytetu jeśli chodzi o ilość meczów zakończonych z dorobkiem 30 oczek.

PRZEDSTAWIENIE:

1. Nazywam się… Nik Caner-Medley. Wiem, że pierwsze co od razu rzuca się w oczy to moje dwuczłonowe nazwisko oraz dziwnie napisane imię, bo nie jestem "Nick", a "Nik". Nie jest to jednak wina urzędnika, który mylnie je zapisał. Jest to po prostu skrót od imienia "Niklas". Co zaś się tyczy nazwiska - jest to kombinacja nazwisk moich rodziców. Mama jest Caner, a tata Medley, więc obydwoje stwierdzili, że syn będzie nosił dwa człony (śmiech).

2. Urodziłem się… w czterdziestotysięcznym Beverly, dwadzieścia kilometrów od Bostonu, w stanie Massachusetts. Miasteczko to nie ma jednak dla mnie żadnego znaczenia, bo jak miałem kilka lat wraz z całą rodziną przeniosłem się do Portland w stanie Maine. I to jest mój prawdziwy dom.

3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… uff, co za pytanie (śmiech)? Mam dokończyć jakimś zdaniem, co zwykłem robić, kiedy byłem dzieckiem, tak? No więc... jako nastolatek zawsze przemierzałem całe Stany Zjednoczone, jeżdżąc w lato do moich dziadków do Kalifornii. Dlatego kiedy przyszło co do czego przy rekrutacji na studia, zastanawiałem się czy nie wybrać oferty, któregoś z tamtejszych uniwerków. A jeszcze chciałbym zaznaczyć, że do dziadków jeździłem nie tylko w odwiedziny, ale także po to, by grać w turniejach wakacyjnych. Dziś mogę powiedzieć, że występowałem m.in. obok Steve’a Francisa, podczas gdy moim przeciwnikiem był sam Kobe Bryant.

4. Teraz, kiedy jestem starszy… jestem dumny z tego, do czego doszedłem własnymi siłami. Mam też to szczęście, że moja rodzina zawsze rozumiała, że moja praca jest też moją największą pasją i pozwalała mi rozwijać talent.

5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… Michael Jordan oczywiście. Dla mnie to największy i najlepszy koszykarz wszech czasów. Jego etyka pracy i współpraca z partnerami to wyznaczniki tego, czym tak naprawdę jest koszykówka. Jestem pełen podziwu dla jego zasady "second to none", czyli tego, żeby nigdy nie być drugim.

POCZĄTKI:

1. W koszykówkę zacząłem grać… bardzo, bardzo wcześnie. Jak miałem zaledwie trzy czy cztery latka mój tata powiesił pierwszą obręcz na podjeździe naszego domu i potem, wraz z upływem czasu, tylko ją podwyższał. Ja zaś spędzałem całe dnie rzucając do kosza razem z moimi kolegami. Praktycznie zaczynaliśmy od razu po szkole, a kończyliśmy późno w nocy. Wielokrotnie zdarzało się tak, że nie odrabiałem prac domowych czy nie przychodziłem do domu na obiad, lecz ponieważ miejsc do gry w koszykówkę był bardzo dużo, rodzice nigdy nie mogli mnie znaleźć i nic z tym fantem nie byli w stanie zrobić. Cóż, wtedy nie było jeszcze komórek (śmiech).

2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… był to mój najbardziej ulubiony sport w czasie, gdy dorastałem. A ponadto - moim wielki idolem był Michael Jordan. Kiedy byłem małym chłopcem wszystkim wkoło mówiłem, że MJ jest moim prawdziwym ojcem. Oczywiście wszyscy tylko kiwali z politowaniem głową, zwłaszcza nauczyciele, choć znalazł się jeden taki, który w to uwierzył i z tego powodu była raz niezręczna sytuacja (śmiech). Mój ojciec nie był wówczas ze mnie zbyt dumny (śmiech)...

3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był… Don Gonyea. On był pierwszym szkoleniowcem, który powiedział mi, że pewnego dnia zostanę profesjonalnym koszykarzem. Byłem wówczas w drugiej klasie Deering High School, szkoły średniej i w naszej drużynie grało wielu świetnych ludzi. On jednak zobaczył we mnie coś, co spowodowało, że zaczął we mnie widzieć człowieka stworzonego do koszykówki. I nie ukrywam, że jego podejście było kluczowe, jeśli chodzi o moją przyszłość. Bez niego nie zostałbym koszykarzem, a byłbym nieznanym nikomu magistrem amerykanistyki (śmiech).

4. Kiedy byłem młodszy chciałem przerwać przygodę z koszykówką, bo… w koszykówce nie da się wygrywać wszystkich meczów, a ja naprawdę nie umiałem sobie z tym poradzić (śmiech). Ale daję słowo - kiedyś, jak byłem młodszy, każdą przegraną przeżywałem bardzo mocno. Szczególnie ciężko mi było zrozumieć to w szkole średniej. Moja drużyna nie zaznała goryczy porażki przez dwa lata i kiedy w końcu znaleźli się pogromcy, nie mogłem sobie z tym poradzić. Chciałem opuścić szkołę, rzucić wszystko, uciec stamtąd. Nawet rozmawiałem z moim tatą i zwierzyłem mu się ze wszystkiego. Dzięki Bogu mój tata jest najlepszy na świecie. Wytłumaczył mi, że porażki są częścią gry. Sporo czasu minęło jednak zanim to zrozumiałem. Tak między Bogiem a prawdą, do tej pory nie znoszę przegrywać i jest to dla mnie najgorsza sprawa na świecie, ale teraz sobie z tym radzę i każda strata punktów mobilizuje mnie do ciężkiej pracy.

5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… hali Madison Square Garden. A, miał być jakiś zespół? No to nie mam, bo moje dziecięce marzenia dotyczyły tylko areny Madison Square Garden. Nie zmieniło się to nawet, gdy byłem na uczelni Maryland i co lepsze, wówczas to się zrealizowało. W tej Mekce koszykówki zmierzyliśmy się z uniwersytetem Południowej Karoliny. To było fantastyczne przeżycie.

DOŚWIADCZENIE:

1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… kiedy byłem w szkole średniej Deering. W ogóle to były piękne czasy, bo regularnie rzucałem po dwadzieścia, a nawet trzydzieści kilka punktów (śmiech). Mój najlepszy mecz wiąże się z ostatnim rokiem gry szkolnej, a konkretniej z moim ostatnim meczem w barwach Deering przeciwko innej szkole z miasta Portland - South Portland. Wszyscy, mam na myśli zawodników, byliśmy głęboko poruszeni, bo wiedzieliśmy, że to nasze ostatnie zawody w tym gronie i każdy wybiera się inny uniwersytet. Na tamto spotkanie zaprosiłem całą moją rodzinę i większość znajomych, mówiąc im, że zamierzam zrobić małe show. Skończyło się tym, że małe show przerodziło się wielkie show w postaci 51 punktów, 17 zbiórek i 9 asyst. Najpiękniejszą akcją meczu był mój wsad sekundy przed końcem pierwszej połowy. W powietrzu złapałem podanie alley-oop przez całe boisko od kolegi z drużyny, po czym okręciłem się o 360 stopni i z impetem włożyłem piłkę do kosza. Coś wspaniałego... W ogóle, w szkole średniej pojęcie takie jak grawitacja dla mnie nie istniało (śmiech). Latałem nad koszami jak szalony. Po latach wielu stłuczeń, siniaków, obrzęków, zerwanych ścięgien oraz gry dla Gary’ego Williamsa w Maryland, wszystko się zmieniło. Teraz już gram rozsądniej, co nie znaczy, że mi się to podoba (śmiech).

2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… podczas Mistrzostw Stanowych w szkole średniej. Byłem wówczas w trzeciej klasie. To była ta sytuacja, o której mówiłem, że mój zespół nie przegrał przez dwa poprzednie lata. Do tamtego meczu przystępowaliśmy z bilansem 21-0, a jednak przegraliśmy w bardzo dziwnych i kontrowersyjnych okolicznościach. W ostatnich sekundach ktoś od nich wykonał szalony rzut i zegar zatrzymał się podczas gdy piłka była w powietrzu, kilka metrów od kosza. Nie doleciałaby do obręczy, tyle że jakiś inny gracz od nich złapał ją tuż przed koszem i tak, jakby po siatkarsku, odbił ją za siebie... Wpadła, a nasze protesty na nic się zdały.

3. Największy sukces mojego życia to… mistrzostwo Konferencji Atlantic Coast (ACC) z uczelnią Maryland.

4. Największa porażka mojego życia to… śmierć mojego dziadka kiedy byłem w szkole średniej.

5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to… Cajasol Sewilla, zespół, z którym właśnie zakończyłem sezon w Hiszpanii. Wierzę, że cokolwiek Bóg mi zsyła, jest w danym momencie dla mnie najlepsze. Dlatego uważam, że Cajasol to niezwykle doświadczenie i wielki sukces. Jak przychodziłem do nich, drużyna była w rozpadzie i miała tylko jedno zwycięstwo przy dziewięciu porażkach. Kolejne tygodnie były bardzo ciężkie, ale wszyscy wierzyliśmy, że będzie lepiej. I później przyszła odmiana, wygraliśmy osiem meczów z dziesięciu i utrzymaliśmy się w lidze. Takie coś trzeba docenić może bardziej niż mistrzostwo ligi.

PRZYSZŁOŚĆ:

1. Obecnie mam… 25 lat i będę grał jeszcze długo, długo (śmiech). Kompletnie się nie zastanawiam ile jeszcze mi zostało i mam nadzieję, że moje ciało pozwoli mi rywalizować na najwyższym poziomie przez kolejne kilkanaście lat. Chciałbym skończyć karierę w wieku 37-40 lat. To mój cel i do tego będę dążył.

2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej zamierzam… być trenerem albo skautem. Chcę zostać blisko tego, co kocham tak długo, jak tylko się da.

3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… mającego 35 lat, więc nadal gram w koszykówkę (śmiech). Mam nadzieję, że w tym roku będę jeszcze w stanie pomagać zespołowi i rywalizować o mistrzostwo.

4. Marzę, że pewnego dnia… będę miał piękną, seksowną żonę i zdrowe dzieci, a także kilka psów. Marzę o domu z białym, drewnianym płotkiem, najlepiej blisko pola golfowego. Po prostu amerykański sen (śmiech).

5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… czas mija tak szybko.

W następnym odcinku: Hanno Mottola - były zawodnik Atlanty Hawks, TAU Ceramiki Vitoria, Żalgirisu Kowno i Arisu Saloniki

Komentarze (0)