Mateusz Stępień: Mimo, że sezon 2008/2009 tak na dobrą sprawę jeszcze się nie zakończył, pan rozpoczął już przygotowania do kolejnego.
Dawid Witos: Zgadza się. Trenuje indywidualnie, bo nie chcę, aby powtórzyła się moja sytuacja z ostatnich rozgrywek. Dla mnie były one zupełnie stracone, zarówno pod względem sportowym, jak i podjętych przeze mnie wyborów. Teraz mam dwa miesiące na nadrobienie zaległości, później będę ćwiczył już z drużyną pod okiem trenera.
O co dokładnie chodziło?
- Chciałem spróbować czegoś innego, konkretnie spróbować swoich sił za granicą. To jednak nie wypaliło. Działacze klubów, z którymi prowadziłem rozmowy postąpili nie fair. Kiedy prawie wszystko było już ustalone, nagle przestali odbierać telefony. Zdecydowałem się więc na grę w Polsce. Większość klubów miała jednak skompletowane składy, przez co trudniej było o zatrudnienie w którymś z nich w środku sezonu. Długi czas siedziałem bezczynnie w domu, czekałem na informacje od agenta.
Z jakimi, spośród zagranicznych klubów, prowadziliście negocjacje?
- Nie chciałbym zdradzać o jakie kluby dokładnie chodziło. Dla mnie jest to czas przeszły, mam to już za sobą. Mogę jedynie wyjawić, że rozmawialiśmy w sumie z trzema klubami z drugich lig: hiszpańskiej, włoskiej i francuskiej.
Jakie są pana najbliższe plany?
- Jak wcześniej wspomniałem, obecnie trenuje, by dojść do optymalnej dyspozycji. Nie chce popełnić już tych samych błędów. Dobrą postawą na parkiecie w kolejnym roku, będę próbował odbudować swoje nazwisko. W tej chwili trudno coś powiedzieć o moim nowym pracodawcy. Jest jeszcze na to trochę za wcześnie. Myślę, że w ciągu trzech najbliższych tygodni będę wiedział coś więcej.
Zgodzi się pan więc z opinią, że sezon, jaki spędził pan w Inowrocławiu, był najgorszym w dotychczasowej karierze?
- Trudno temu zaprzeczyć. Wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, podczas gry w Polpharmie. Grałem w niej dużo, spisywałem się dobrze, jednak tyko do czasu. Wraz z przyjściem nowego trenera, wszystko się zmieniło. Nie widział mnie w swojej koncepcji, która jak się później okazało była błędna, bowiem klub spadł z ligi. Ja z kolei musiałem zmienić środowisko i przeniosłem się do Zielonej Góry.
Sportino prowadził Aleksander Krutikow. Jak układała się panu współpraca z tym trenerem?
- Bardzo dobrze. To właśnie trener Krutikow wyciągnął do mnie rękę. Wiedział jaka jest moja sytuacja i pomógł mi. Żałuję tylko, że dobrą postawą na parkiecie nie mogłem mu za to podziękować. Mam jednak nadzieje, że nasze drogi w przyszłości jeszcze się zejdą i będzie ku temu okazja.
Zapytałem o to nie bez powodu. Był taki okres, kiedy nie mając kontuzji, siedział pan na ławce rezerwowych przez kilka meczów z rzędu. Wtedy właśnie pojawiły się informacje o rzekomym konflikcie pomiędzy wami.
- Każdy trener ma swoją koncepcję. Drużyna grała dobrze, zawodnicy solidnie wywiązywali się ze swoich obowiązków, więc nie chciał mnie wprowadzać do składu na siłę. Być może przywidywał, że w aktualnej formie, nie będę w stanie wszystkiego udźwignąć. Nie było pomiędzy nami żadnego konfliktu. Oczywiście, byłem zły, że nie gram. Nikt nie chce przecież siedzieć na ławce rezerwowych. Była to jednak złość sportowa, nic więcej.
A gdyby teraz Sportino złożyłoby panu ofertę współpracy, przyjąłby ją pan?
- Trudno powiedzieć. Wszystko zależy od rozmów z działaczami. Teraz będę zupełnie innym zawodnikiem - przygotowanym, zdolnym do gry w stu procentach. Nie zamykam drzwi przed żadnym z klubów. Jeśli pojawią się propozycje, na pewno je rozważę.
Przed sezonem Sportino skazywane było głównie na spadek. Był pan zaskoczony dobrą postawą drużyny?
- Pokazaliśmy się z niezłej strony, w zespole panowała świetna atmosfera. Nawet mimo niewielkiego budżetu dzielnie stawialiśmy czoła dużo silniejszym rywalom. Sprawiliśmy też kilka niespodzianek. Odzwierciedliło się to w tabeli, bo na koniec uplasowaliśmy się przecież na dość wysokim miejscu.
Wspomniał pan o budżecie klubu. Jak w Sportino miały się kwestie wypłacalności?
- Pod względem finansowym i organizacyjnym, klub prosperował bardo dobrze. Nie było na co narzekać. Gdy działacze przewidywali jakieś opóźnienie w wypłatach, a podkreślam - było one bardzo małe - o wszystkim wiedzieliśmy dużo wcześniej. Wszystkie te sprawy w Inowrocławiu stały na wysokim poziomie.
Śledzi pan aktualne wydarzenia w Polskiej Lidze Koszykówki?
- Oczywiście. W finale grają zespoły, które wcześniej obstawiałem. Bez wątpienia Asseco Prokom i PGE Turów, to dwie, aktualnie najsilniejsze drużyny. Mam nadzieję, że mistrz Polski zostanie wyłoniony dopiero w siódmym meczu.
We wcześniejszych fazach play-off emocji nie brakowało.
- Dokładnie. Szczególnie zaskoczony byłem postawą w ćwierćfinale Atlasa Stali. Po tym, jak klub opuścili podstawowi gracze, w zespole coś wyraźnie drgnęło, jakby przebudziła się w nim taka sportowa złość. Przez chwile przeszły mi przez głowę nawet myśli, jaką to sensacje sprawiliby podopieczni trenera Kowalczyka, eliminując sopocian. W podobnej sytuacji byłem i ja za czasów gry w Kotwicy. Wtedy również kadra zespołu została mocno uszczuplona, a na parkiecie tych braków nie było widać.
Kotwica i w tym sezonie, i też bez kluczowych graczy, mocno dała się we znaki Czarnym Słupsk
- Owszem, po raz kolejny mieliśmy sytuację, że nawet pomimo kłopotów finansowych, można dobrze grać. Kołobrzeżanie zagrali bardzo dobry, równy sezon. Zdobyli też Puchar Polski, co jest dużym osiągnięciem.
I tak na koniec, kto według pana zostanie mistrzem Polski?
- Póki co, w finałowej rywalizacji jest 1-1. Chciałbym, aby coś wreszcie zmieniło się w polskiej koszykówce, czyli po mistrzostwo sięgnął inny zespół, niż Prokom. Trudno jednoznacznie wskazać faworyta. Przewagę będzie miał teraz Turów, i to właśnie ekipę trenera Turkiewicza typuje do zwycięstwa w lidze.