Andrzej Walczak: Znicza Basket Pruszków miał awansować do fazy play-off, zamiast tego zespół do ostatniej chwili nie był pewien pozostania w lidze, dlaczego?
Dominik Czubek: Nie da się ukryć, że skład mieliśmy na pierwszą ósemkę. Poza Intermarche Zastalem Zielona Góra potrafiliśmy wygrać na własnym parkiecie ze wszystkimi drużynami z ósemki. To pokazuje, że w tej drużynie był potencjał. Sezon był dziwny. Na pewno bardziej skomplikowany niż poprzedni. Kolejny raz w trakcie rozgrywek zmienił się trener i tak naprawdę trener "strażak", mam tu na myśli Romana Skrzecza, dopiero ustabilizował naszą formę. Już na początku sezonu wymieniona również została duża część składu, który przygotowywał się do rozgrywek. To również zaburzyło równowagę zespołu. Dobrze, że mimo tych turbulencji wszystko skończyło się tak, jak się skończyło, a Pruszków ponownie zagra w pierwszej lidze.
W play-out rywalem Znicza Basket były rezerwy Asseco Prokomu Sopot. Ani na moment zespół nie zwątpił w utrzymanie. Większość pierwszoligowych drużyn bardzo nie chciała trafić na tego rywala.
- Na pewno niektórych lekko to przestraszyło. Skoro jednak pokonaliśmy we własnej hali niemal całą pierwszoligową czołówkę, a w meczach z klubem z Sopotu mieliśmy przewagę własnego parkietu, to powinniśmy to wygrać. I tak też było.
Wspomniał Pan o zmianach kadrowych. Drużyna z Pruszkowa w całym sezonie dokonała najwięcej roszad w składzie z pośród wszystkich zespołów pierwszej ligi. Zmiany dotyczyły także ławki trenerskiej trenera Bartłomieja Przelazłę, zmienił Janavor Weatherspoon, który nigdy wcześniej nie prowadził żadnego zespołu, choćby na szczeblu rozgrywek młodzieżowych.
- Na pewno wszystkie te zawirowania nam nie pomogły. W najmniej komfortowej sytuacji był Janek (Janavor Weatherspoon - przypomina A.W.), który na samym początku swojej kariery został wrzucony na głęboką wodę. Musiał pomóc drużynie i to mu się udało.
Co takiego zmienił Janavor Weatherspoon?
- Może to zabrzmi banalnie, ale zrobił najprostszą rzecz pod słońcem. Pozwolił nam na treningach grać w koszykówkę. Wcześniej nasze zajęcia wyglądały inaczej, może dlatego nasza gra wyglądała, tak jak wyglądała. Janek nie wprowadził żadnych niesamowitych ćwiczeń, nie było też mikro- i makrocykli treningowych, o których tak często wspominają trenerzy. Na treningach po prostu graliśmy i tą grą nadrobiliśmy sporo zaległości. Na krótką metę zdało to egzamin. W ostatnim okresie pomoc Romana Skrzecza była jednak bardzo potrzebna. Bez niego nie bylibyśmy tak dobrze przygotowani do walki o utrzymanie. Sam koniec był dużo lepszy niż cały ten sezon.
Czy to oznacza, że bez trenera Skrzecza zespół nie utrzymałby się w pierwszej lidze?
- Nie wiem jakby to wyglądało. Trener Skrzecz bardzo pomógł Jankowi przygotować nas fizycznie i po części psychicznie. Gdyby Janek był sam w play-outach, to mogłoby to ć u niego wywołać duży stres. Rady doświadczonego Skrzecza na pewno nie zaszkodziły. Ostatnie dwa tygodnie przed play-out pracowaliśmy naprawdę ciężko. Może nie była to praca tytaniczna, ale na pewno nie było lekko. Efekty tych przygotowań wyszły w meczach z Asseco Prokomem II. Po czwartym meczu w niedzielę, cała drużyna wracając do Pruszkowa mówiła, że najchętniej rozegrałaby decydujące spotkanie już następnego dnia. Mieliśmy siły i zdrowie, a także wiarę w końcowy sukces.
Przez większą część sezonu trener Skrzecz przebywał jednak w Stanach Zjednoczonych, a zespołem opiekowali się Weatherspoon i Wojciech Rogowski. Czy jego małe doświadczenie nie było jednak przeszkodą? Ja sam Pan powiedział w ostatnim okresie pomoc Skrzecza była cenna. Zmiany trenera często wywołują pozytywny efekt, ale nie na długo. Po tym, gdy huraoptymizm mija zaczyna się szara rzeczywistość, która nie zawsze jest taka, jaką wszyscy sobie ją wyobrażali.
- Podeszliśmy do tego profesjonalnie. Jesteśmy pracownikami klubu i to nie my decydujemy o tym, kto jest trenerem. Skoro Zarząd zdecydował się na Weatherspoona, to znaczy, że my musimy z nim pracować. Tak było, jest i będzie. Na pewno część zawodników w podświadomości odczuwała pewien luz. Przecież Janek w oczekiwaniu na polski paszport cały czas regularnie z nami trenował. Był naszym kolegą. Z tego powodu może nie do końca będzie trzeba realizować jego założenia, wnosić swoje koncepcje. Generalnie wszystko wyglądało jednak prawidłowo.
Pomysły zaproponowane przez Weatherspoona chyba też do was trafiły. Zespół zaczął grać z dużo większym zaangażowaniem, jak wcześniej.
- Wszyscy trenujemy, bo lubimy grać w koszykówkę. Jeśli ktoś na zajęciach pozwala nam to robić, nie zamęczając nas coraz to nowszymi pomysłami, to efekty przyszły same. Wcześniejsze ćwiczenia oczywiście były związane z koszykówką, ale mało miały wspólnego z samą grą. Częsta gra pozwoliła nam bardziej zrozumieć się na parkiecie. Dzięki temu każda drużyna przyjeżdżając do Pruszkowa musiała spodziewać się ciężkiego meczu. Mecze, które wygraliśmy po nowym roku zawdzięczamy Jankowi.
Atutem Znicza Basket, po raz pierwszy w historii występów na zapleczu ekstraklasy, była gra na własnym parkiecie. W całym sezonie wygraliście aż 13 z 18 spotkań we własnej hali, z czego 10 w rundzie rewanżowej.
- Kiedyś powiedziałem w rozmowie z kolegami, że wystarczy wygrać we własnej hali wszystkie mecze w pierwszej lidze i można myśleć o awansie do play-off. Zawsze tak myślałem, ale grając w Zniczu Basket zweryfikowałem swoje poglądy. Pruszków w pierwszej lidze nigdy nie był twierdzą trudną do zdobycia. Przyjeżdżały do nas zespoły z czołówki oraz ogona rozgrywek i wygrywały. W 2009 roku wszystko się jednak zmieniło. Zaczęliśmy lepiej czuć kosze, a piłka częściej zmierzała tam gdzie chcieliśmy. Nie wolno również zapomnieć o wsparciu kibiców, z nim gra się o wiele łatwiej. Po nowym roku przegraliśmy we własnej hali dwa wygrane mecze z Intermarche Zastalem i Sudetami. Zwłaszcza to drugie spotkanie na długo pozostanie w mojej pamięci. Wszyscy czekaliśmy już na dogrywkę, a Grygiel niecodziennym rzutem z 3/4 boiska zapewnił wygraną gościom. Gdyby doszło do dodatkowego czasu gry jestem pewien, że byśmy wygrali. Dobrze by było, aby skład, który będzie w przyszłym sezonie w Pruszkowie równie dobrze prezentował się w spotkaniach przed własną publicznością.
Wspomniał Pan o składzie na przyszły sezon. Czy znajdzie się w nim Dominik Czubek? Część osób jest zdania, że czas najstarszego koszykarza zespołu już minął.
- Nie jestem trenerem, więc nie wiem.
Rozważał Pan, kiedy zakończy karierę? Czy też jest to uzależnione od decyzji innych?
- Zamierzam grać zawodowo w koszykówkę, dopóki zdrowie pozwoli, a trenerzy będą widzieli mnie w zespole. Kocham ten sport i jeśli ktoś będzie mnie chciał to, dlaczego mam przestać go uprawiać? Nie wydaje mi się, żebym w jakikolwiek sposób kompromitował siebie oraz drużynę. Śmieszą mnie takie komentarze, które stwierdzają, że powinienem dać sobie spokój z tego lub innego powodu.
Zawodowy sport to również pieniądze…
- Nie gram w koszykówkę dla pieniędzy. Kto tak myśli ten mnie nie zna. Nie mam też aspiracji by zostać pierwszym trenerem tego zespołu. W ogóle nie do końca widzę siebie w roli szkoleniowca. Być może w przyszłości, ale nie teraz. Koszykówka dalej sprawia mi przyjemność, dlatego w nią gram.
Nie da się jednak ukryć, że zakończony sezon w wykonaniu Dominika Czubka nie był najlepszy.
- Rzeczywiście grałem słabo. Miałem tylko kilka dobrych spotkań, a stać mnie na znacznie więcej. Nigdy nie widziałem siebie w roli lidera zespołu, ale w każdym klubie są gracze, którzy otrzymują od trenera specjalne zadania. W roli zadaniowca mogę biegać po parkiecie jeszcze kilka sezonów. Jeśli będzie zainteresowanie moją osobą, zrobię wszystko by grać jak najlepiej.
Nie brakuje Panu wiary we własne umiejętności. Dalej może być Pan przydatny drużynie?
- Kibice oceniają danego zawodnika pod kątem meczu, ale istotną częścią tej gry są również treningi. Wiem jak prezentuje się na tle młodszych kolegów. Wiem też, że gra przeciwko mnie stanowi dla nich jakieś wyzwanie.
Powiedział Pan, że na dzień dzisiejszy nie planuje zostać trenerem. Tymczasem z braku licencji dla Weatherspoona to Pan kontrolował poczynania swoich kolegów podczas meczu, dokonując zmian, prosząc o czasu. Po tym sezonie zraził się Pan do pracy trenera?
- Ja tylko wykonywałem polecenia Janka. Kiedy prosił o czas, prosiłem. Gdy miał jakieś uwagi do sędziów to je przekazywałem. Zawsze dużo rozmawiałem z sędziami, dlatego nie sprawiało mi to najmniejszego kłopotu. W sumie to, że mogłem wstać z ławki i wymienić kilka uwag z arbitrami było moim atutem. Sędziowie czasem zwracali mi uwagę, wówczas uśmiechałem się tylko, że jestem kapitanem w roli trenera i mogę stać podczas meczu. Takim jestem człowiekiem, lubię dużo gadać. Jestem jednak pewien, że na dzień dzisiejszy nie jestem przygotowany do tego by być trenerem w seniorskiej drużynie. Nie przygotowałbym sam dobrze drużyny do sezonu. Podobnie jak Jankowi pomógł Skrzecz, tak mi musiałby pomóc ktoś inny. Prowadzenie drużyny w trakcie sezonu jest dużo łatwiejsze. Jeszcze łatwiej jest prowadzić zespół podczas meczu. Już trochę uprawiam koszykówkę, dlatego wiele boiskowych sytuacji nie jest mi obcych. Mecz jest jednak tylko częścią składową tego sportu.
A jeśli ktoś zaproponowałby Panu rolę drugiego trenera? Również musiałby liczyć na odmowę?
- Niczego nie można wykluczyć. Gdy ktoś mi zaproponuje takie stanowisko to wtedy będę na ten temat myślał.
Załóżmy, że ktoś Panu zaproponował.
- Bezpiecznie jest być drugim trenerem. Przy doświadczonym trenerze można się sporo nauczyć, nie ryzykując przy tym zbyt wiele. Nie wiem jak to będzie. Nie mówię nie, nie mówię tak.
Na dzień dzisiejszy widzi Pan siebie w roli zawodnika, który przekazuje doświadczenie młodszym kolegom. Do ekstraklasy na dłużej przebiło się jednak tylko dwóch zawodników z Pruszkowa. Jacek Rybczyński oraz Pan. Przecież w myśl spotu reklamowego "Pruszków to miasto znane na całym świecie z koszykówki".
- Ze smutkiem podchodzę do tego zestawienia. Przez długi okres mój rocznik ’75 był ostatnim rocznikiem, który grał w finałach mistrzostw Polski juniorów, a przecież Pruszków ma ogromne tradycje w szkoleniu młodzieży. Co gorsza żaden z tych chłopców, z wyjątkiem Marcina Matuszewskiego, nie zaistniał na dobre w seniorskiej koszykówce. Z chwilą wejścia w dorosłość wielu utalentowanych graczy nie wie co począć. Czy postawić na koszykówkę, czy też związać swoją przyszłość z inną dziedziną. Jest to problemem zwłaszcza dużych miast lub ośrodków położonych w ich pobliżu. Zastanawiam się, co będzie z niezwykle utalentowanym rocznikiem ’92. Ilu z tych chłopców wejdzie w dorosłą koszykówkę. Oby było ich jak najwięcej.