4 kwarty z gwiazdą: Saso Ozbolt

W swojej gablocie z trofeami Saso Ozbolt ma pięć złotych medali za mistrzostwo Słowenii. Żaden ze zdobytych krążków nie ma takiej wartości jak ten z zakończonego właśnie sezonu, kiedy to koszykarz powrócił do gry po ciężkiej kontuzji i został liderem drużyny. W swoim dorobku ma również udział w Mistrzostwach Świata z reprezentacją Słowenii. O swojej karierze Ozbolt opowiedział w wywiadzie z cyklu "4 kwarty z gwiazdą" specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

W tym artykule dowiesz się o:

- Gdyby nie ciągłe problemy zdrowotne, dzisiaj Saso byłby w ścisłej piątce najlepszych obrońców w Europie i grałby w klubach pokroju Barcelony, TAU czy Maccabi, co zresztą jest jego marzeniem - mówi o Saso Ozbolcie jeden ze słoweńskich trenerów. I rzeczywiście, nikt nie wie jak potoczyłaby się kariera tego mierzącego 188 cm wzrostu, 28-letniego dzisiaj koszykarza, gdyby nie fatalna kontuzja kolana w listopadzie roku 2006, która wyeliminowała go z gry na kilkanaście miesięcy!

Za nim jednak doszło do tych przykrych wydarzeń (mających jednak szczęśliwe zakończenie), na początku obecnej dekady Ozbolt został wypatrzony przez działaczy Olimpiji Lublana, kiedy grając dla nieznanego szerzej Triglava Kranj w swoim debiutanckim sezonie w ekstraklasie notował średnio 14,7 punktu i 2,4 asysty oraz 3,3 zbiórki na mecz. Obie strony szybko doszły do porozumienia, lecz równie szybko koszykarz został wypożyczony do lokalnego rywala ze stolicy Słowenii - Geoplinu Slovan. Dla Ozbolta, który od dziecka marzył o grze w Olimpiji, był to cios w policzek. Nic więc dziwnego, że robił wszystko, by jak najszybciej powrócić do potentata.

Czekać długo nie musiał i już w kolejnym sezonie (2002/2003) zadebiutował w Olimpiji. Do rozgrywek 2005/2006 wszystko układało się planowo. Ozbolt, będąc z początku graczem rezerwowym, przebił się z czasem do pierwszej piątki, a jego średnie zwiększyły się z 5,4 punktu i 1 zbiórki do 11,8 punktu, 2,5 zbiórki i 1,9 asysty w Eurolidze, zaś w krajowych rozgrywkach osiągnęły pułap 16 oczek, 3 zbiórek i ponad 2 asyst na mecz.

Przyszedł jednak feralny sezon 2005/2006, kiedy to kontuzja kolana wyeliminowała gracza na prawie cały sezon (łącznie rozegrał tylko siedem spotkań). Mimo przedłużającej się absencji, działacze klubu zaoferowali koszykarzowi prolongowanie umowy, którą ten podpisał. Włodarze Olimpiji mieli nadzieję, że w następnych rozgrywkach Ozbolt będzie pierwszoplanową postacią zespołu, tym bardziej, że otrzymał powołanie na Mistrzostwa Świata w Japonii w lecie roku 2006. Nic bardziej mylnego. Obrońca zdążył rozegrać raptem kilka spotkań w Lidze Adriatyckiej i w Eurolidze, kiedy ponownie odezwało się niedoleczone wcześniej kolano. Diagnoza brzmiała jak wyrok - minimum 6-8 miesięcy przerwy.

Ostatecznie kilka miesięcy przerodziły się w półtorej roku, co oznaczało powrót na parkiet dopiero pod koniec sezonu 2007/2008. Nic więc dziwnego, ze wszyscy w klubie zastanawiali się jak będzie wyglądać przyszłość mającego wielki talent, niespełnionego gracza. Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Ozbolt rozegrał cały sezon, będąc jednym z głównych architektów mistrzostwa zdobytego przez Olimpiję. W pierwszym meczu finałowym zdobył 17 punktów i 5 asyst, a w kolejnym do 23 oczek dołożył 6 zbiórek i 5 przechwytów. Po kontuzji nie ma już śladu, jest za to powołanie do kadry Słowenii na wrześniowy EuroBasket.

PRZEDSTAWIENIE:

1. Nazywam się… Saso Ozbolt. Imię dla mnie wybrał mój ojciec, ale dlaczego? Nie mam pojęcia. Jemu się podobało to mi się podoba. Nie przykładam do niego żadnej wagi.

2. Urodziłem się… mam to szczęście, że urodziłem się w Dubrovniku - najpiękniejszym mieście na świecie. Kto był kiedykolwiek w nim, potwierdzi to. Piękne plaże, piękne morze, piękna architektura. Słowem, perełka wśród miast i miasteczek na Bałkanach. W tym momencie dochodzimy do pewnej nieścisłości. Od lat gram w reprezentacji Słowenii, ale jak wiadomo Dubrovnik leży w Chorwacji. Cóż, tak czasami bywa, ale u nas, na Bałkanach wielowarstwowe pochodzenie to codzienność. Moja mama jest Chorwatką, a mój ojciec Słoweńcem.

3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… grałem w koszykówkę. Nie istniały dla mnie żadne inne sporty. Tylko koszykówka i tylko Reggie Miller. Nic innego dla mnie nie miało znaczenia.

4. Teraz, kiedy jestem starszy… realizuję marzenia z dzieciństwa i muszę przyznać, że to piękne móc iścić swoje pragnienie. Jak byłem mały zawsze chciałem dojść do takiego momentu w życiu, w którym mógłbym powiedzieć "robię to, co kocham i jestem prawdziwie szczęśliwy". Teraz właśnie tak jest.

5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… wspomniany Reggie "Killer" Miller. Był urodzonym zabójcą i wiele jego rzutów przeszło do historii NBA. Nikt nigdy przedtem i długo nikt po nim nie będzie w stanie skopiować tych zagrań.

POCZĄTKI:

1. W koszykówkę zacząłem grać… kiedy miałem 7 lat w zespole Portoroz - kompletnie nieznanym nikomu klubiku na peryferiach jakiejkolwiek poważnej koszykówki. Spędziłem w nim dwanaście lat, kiedy w roku 1999 przeniosłem się do Triglava Kranj.

2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… uwielbiałem ją i chyba też byłem na nią trochę skazany. Po prostu w moim mieście nie było żadnego innego zespołu sportowego (śmiech). W każdym miasteczku, który miał pocztę, ratusz i kościół, między tymi budynkami były boiska do siatkówki, koszykówki, piłki nożnej, ręcznej, boiska lekkoatletyczne... A w Portorozie nie było nic poza salą, w której trenowała ekipa koszykarska (śmiech). Cóż, przeznaczenie?

3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był… mój imiennik, Saso Filipovski. Wiem, że nie tak dawno prowadził jakiś polski zespół i zrobił w nim wiele dobrego, ale rozstał się z powodu jakichś dziwnych sytuacji. O co tam chodziło? Aha, o uderzenie po meczu... No cóż, dla mnie to trener numer jeden w czasach kiedy rozwijałem się koszykarsko. Nauczył mnie wielu bardzo przydatnych rzeczy. Dzięki niemu przejście z basketu juniorskiego do seniorskiego było o wiele łatwiejsze.

4. Kiedy byłem młodszy nigdy nie chciałem przerwać przygody z koszykówką, bo… koszykówka była jedyną rzeczą, która pomagała mi zwalczyć nudę (śmiech). Tak, jak już wspominałem, niczym innym nie mogłem się zająć, bo w Portoroz nic innego nie było. Pytasz o kontuzje? Nie, nawet jak miałem kilkumiesięczne przerwy wiedziałem, że to jeszcze nie jest ten moment na odejście i parłem do przodu by powrócić na boisko.

5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… Olimpiji Lublana i będę walczył z tym zespołem o mistrzostwo Słowenii. To jest właśnie to doświadczenie, o którym wspomniałem przy samorealizacji. Kilka tygodni temu ponownie zostałem zwycięzcą ligi, ale po raz pierwszy czułem, że bardzo dużo zależy ode mnie. Wcześniej albo koledzy wygrywali beze mnie, albo byłem tylko elementem w składzie. Ostatnio byłem kimś znacznie ważniejszym.

DOŚWIADCZENIE:

1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… im dłużej toczy się kariera koszykarza, tym trudniej jest odpowiedzieć na tego typu pytanie. Nieźle zagrałem podczas właśnie zakończonych finałów ligi słoweńskiej. W drugim meczu rzuciłem ponad 20 punktów a do tego miałem kilka przechwytów i zbiórek. Ogólnie świetnie mi się grało w tych finałach, wszedłem z formą, zapomniałem o kontuzji. Natomiast meczem, który będę pamiętał do końca życia jest ten z Mistrzostw Świata w Japonii w 2006, kiedy grając w reprezentacji Słowenii przyszło nam zmierzyć się ze Stanami Zjednoczonymi. Przegraliśmy tamto spotkanie, ja grałem fatalnie, ale nie o to chodzi. Po prostu nie co dzień masz możliwość grać przeciwko najlepszym na świecie, a ja rywalizowałem wówczas z Dwyane Wade’em, Chrisem Paulem, Chrisem Boshem, Dwightem Howardem, Carmelo Anthony’m i oczywiście LeBronem Jamesem.

2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… nie było takiego!

3. Największy sukces mojego życia to… gra w reprezentacji mojego kraju. Wiesz, jak mówiłem, urodziłem się w Chorwacji, ale od zawsze czułem się Słoweńcem. Kiedyś nie było tego problemu, bo wszyscy mieszkaliśmy w jednym państwie o nazwie Jugosławia. Teraz to się pogmatwało. Mimo to, zawsze za prawdziwą ojczyznę uważałem Słowenię i gra dla niej to powód do największej dumy.

4. Największa porażka mojego życia to… mecz z grudnia 2008 roku przeciwko TAU Ceramice Vitoria. Pojechaliśmy do Kraju Basków pełni nadziei, że można powalczyć z nimi, jak równy z równym. Tymczasem oni pokazali nam szkołę basketu i zmiażdżyli nas 101-69. To wielka hańba przegrać w ten sposób, nawet jak naprzeciwko ciebie staje jedna z najlepszych ekip Europy. Nie pokazaliśmy charakteru, nie walczyliśmy i odpuściliśmy sobie ten mecz zbyt szybko.

5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to… Olimpija Lublana oczywiście. Cóż, w moim przypadku nie ma zbyt wielkiego wyboru, bo od siedmiu lat reprezentuję barwy tego najlepszego klubu w Słowenii i zanosi się na to, że zostanę tu na kolejny sezon. Czuję się tu świetnie, tu jest mój dom, co rok mam okazję pracować ze świetnymi trenerami, ciągle podnoszę swoje umiejętności i gram przeciwko najlepszym zawodnikom na Starym Kontynencie w rozgrywkach Euroligi. Czego chcieć więcej? Co nie oznacza, że nie skuszę się nigdy, jeśli pojawi się jakaś poważna oferta z lepszego zespołu z zagranicy... Na przykład z Barcelony czy Maccabi, przeciwko którym wielokrotnie miałem okazję grać i uważam, że są najlepszymi ekipami w Europie.

PRZYSZŁOŚĆ:

1. Obecnie mam… 28 lat i dopóki moje zdrowie mi na to pozwoli, co do tej pory nie było takie oczywiste, na pewno będę grał. Mam nadzieję, że jeszcze co najmniej siedem lat, bo chciałbym zakończyć karierę mając na karku 35 wiosen. To taki akuratny wiek, w którym można odejść z klasą. Wcześniej kariery kończą frustraci, a później ci, którzy wciąż czekają na jakiś poważny sukces.

2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej zamierzam… być trenerem. I to w Olimpii Lublana oczywiście (śmiech). A poważnie mówiąc to w grę wchodzi tylko trenerka albo skauting. Fajnie byłoby pracować w Lublanie i nie musieć się nigdzie stąd ruszać, ale jak trafi się ciekawa propozycja, to będę rozmyślał. Tak czy siak, za siedem lat jestem do wzięcia jako trener albo skaut (śmiech).

3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… mającego własną szkółkę koszykarską i dzielącego się z tymi zapalonymi dzieciakami swoją wiedzą, doświadczeniami i umiejętnościami, tak by pewnego dnia mogły realizować swoje sportowe marzenia, tak jak ja to robiłem.

4. Marzę, że pewnego dnia… będę miał szczęśliwą i zdrową rodzinę. Po zakończeniu kariery przyjdzie czas na większe poświęcenie dla najbliższych, bo koszykarz to taki parszywy zawód, który zawsze zaniedbuje żonę, dzieci...

5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… nie mam pojęcia. Cóż, na razie na nic nie narzekam. I oby tak było dalej. Kontuzje były bardzo uciążliwe, ale może gdyby ich nie było, nie byłbym teraz w tym miejscu, w którym jestem? Wszystko ma swój cel. Nikt nie wie tego, co będzie za miesiąc, rok, dziesięć lat... Mam nadzieję, że będzie dobrze.

W następnym odcinku: Sharone Wright - były gracz m.in. Philadelphia 76ers i Anwilu Włocławek

Komentarze (0)