Przyjął niemieckie obywatelstwo. Bał się przyjeżdżać do Polski

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP/EPA / Valdemar Doveiko / Na zdjęciu: Władysław Kozakiewicz
PAP/EPA / Valdemar Doveiko / Na zdjęciu: Władysław Kozakiewicz
zdjęcie autora artykułu

Złoty medal na igrzyskach w Moskwie zapewnił mu miejsce w historii sportu. Choć Władysław Kozakiewicz był uwielbiany przez kibiców, to wielkie sukcesy nie zmieniły nastawienia działaczy. Po zmianie reprezentacji komuniści zabrali mu mieszkanie.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

[/b]Znakomity lekkoatleta ujawnia kulisy walki o mieszkanie, które poprzednia władza odebrała mu w akcie zemsty za zmianę reprezentacji narodowej. Po latach w końcu odwiedził swoje poprzednie mieszkanie, ale tym razem w zupełnie innym celu.

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Jest pan przeciwko temu, by Polska bojkotowała najbliższe igrzyska olimpijskie, nawet jeśli wystartują w nich Rosjanie. Dlaczego?

Władysław Kozakiewicz, mistrz olimpijski w skoku o tyczce z 1980 roku: Zrobię wszystko, by kolejne pokolenia sportowców nie musiały przeżywać tego, co ja. Działacze i politycy trzykrotnie odebrali mi szansę startu w igrzyskach. W podobnych sporach zawsze będę stał po stronie zawodników.

Co to konkretnie znaczy?

Jeśli ostatecznie staniemy przed dylematem czy rywalizować na igrzyskach z Rosjanami, to uważam, że decyzję będą musieli podjąć w głosowaniu sami zawodnicy. Tę kwestię da się jednak załatwić wcześniej w porozumieniu z innymi federacjami. Gdy wystąpi szeroka koalicja, to blokada Rosjan będzie jedyną sensowną opcją dla MKOl. Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie.

ZOBACZ WIDEO: Zrobiła to! Jechała rowerem nad przerażającymi przepaściami

Pan do dziś żałuje straconych szans na walkę o medale olimpijskie?

W 1972 roku moje miejsce na igrzyskach zajął działacz. Takie były czasy, że komunistyczni oficjele musieli jechać na igrzyska, a sportowcy już niekoniecznie. W 1984 roku Polska przyłączyła się do radzieckiego bojkotu igrzysk w Los Angeles. Z kolei cztery lata później reprezentowałem już Niemcy, a szansę na wyjazd na igrzyska odebrała mi polska federacja, która nie zgodziła się na mój występ w barwach nowej reprezentacji. Ja i tak mam więcej szczęścia niż moi koledzy, bo mogłem powalczyć w 1980 roku o złoty medal.

W 1984 roku zamiast na igrzyska do Los Angeles poleciał pan na zawody Przyjaźń 84, które miały być rosyjską odpowiedzią na imprezę czterolecia. Jak pan je wspomina?

To była najohydniejsza impreza sportowa, w jakiej uczestniczyłem. Pewnie w ogóle bym w niej nie wystąpił, ale bałem się dyskwalifikacji. Gdy jednak widziałem, co tam się działo, to zupełnie straciłem ochotę do rywalizacji. Gospodarze oszukiwali na każdym kroku i w bezczelny sposób robili wszystko, by zdobyć medale w każdej możliwej konkurencji.

Co dokładnie robili?

Nam w trakcie zawodów uniemożliwiono kontakt z trenerami. Usadzono nas na ławce i pilnowano, byśmy nigdzie nie chodzili w czasie konkursu. To jednak nic, bo dochodziło do znacznie większych przekrętów. Podczas jednego z biegów dwójka reprezentantów ZSRR blokowała biegacza z NRD, by trzeci z Sowietów wywalczył złoto bez specjalnej walki. To była parodia, bo wspomniana dwójka zastawiła cztery wewnętrzne tory, byle nie dać się wyprzedzić. Podczas konkursu rzutu dyskiem sędziowie ordynarnie dodawali metry swoim reprezentantom, a odejmowali ich rywalom. Ze sportowej rywalizacji zrobiono parodię. Oddałem jeden skok, by nie zostać zawieszonym, ale od razu po nim opuściłem stadion i wróciłem do hotelu.

To nie był jedyny raz, gdy działacze próbowali pana zmusić do robienia czegoś, na co nie miał pan ochoty. Kilkukrotnie był pan także dyskwalifikowany za swoją niesubordynację.

Chyba najbardziej absurdalna była próba zmuszenia mnie do startu w innych butach. Miałem podpisany wtedy kontrakt reklamowy, ale działacze nagle uznali, że muszę startować w obuwiu reprezentacyjnym. Z szacunku do umowy nie zgodziłem się na to i zostałem zawieszony. Paszport straciłem także po igrzyskach w Moskwie, za słynny gest Kozakiewicza, który bardzo nie spodobał się ambasadorowi ZSRR w Polsce. Jeszcze częściej zdarzały się dyskwalifikacje z powodu spóźnionych powrotów do Polski po zagranicznych zawodach. Gdy nagromadziło się kilka takich spóźnień lub - co gorsza - porażek, to zabierano nam paszport i nie mogliśmy startować. Nazywaliśmy to "kontuzją" paszportową.

Często miał pan taką "kontuzję"?

Tak się składało, że prawie zawsze dyskwalifikowano mnie na zimę. Miałem cztery zaproszenia na tournee po Australii i ani razu nie udało mi się tam polecieć. Kiedyś jednak zlitowali się nade mną i skrócono zawieszenie o trzy miesiące, bym mógł polecieć na halowe mistrzostwa Europy do San Sebastian. Najbardziej absurdalnym zawieszeniem była kara za... czwarte miejsce w mistrzostwach Europy w Czechach, gdzie startowałem z bólem korzonków. Jacyś partyjniacy chcieli mi udowodnić, że mogą zrobić ze mną co chcą, i po tym występie zabrali mi paszport. Pewnego razu się zbuntowałem i pojechałem na zawody bez zgody.

I jak to się skończyło?

Oczywiście zostałem zdyskwalifikowany. Wtedy jednak coś we mnie pękło i uznałem, że już nigdy nie będę się kajał przed żadnym działaczem i żebrał o zgodę na starty w zawodach. Znalazłem sobie klub w Niemczech i cieszyłem się wolnością. Długo to nie trwało, bo Polacy zdyskwalifikowali mnie międzynarodowo. Na szczęście udało się obejść ten zakaz, bo oficjalnie we wszystkich zawodach startowałem dla klubu. Pobiłem nawet halowy rekord Polski, który nie został zaliczony. Dopiero po roku udało się załatwić niemieckie obywatelstwo.

Nie wierzę, że nie miał pan żadnych oporów, by startować w barwach Niemiec. To naprawdę była taka łatwa decyzja?

Byłem wtedy jeszcze stosunkowo młody, a jedyną szansą na kontynuowanie kariery było reprezentowanie Niemiec. Skorzystałem z tego i chyba nawet Niemcy byli zdziwieni moim uporem w tej kwestii. Przed trójmeczem lekkoatletycznym z udziałem Polski, Niemiec i Francji trenerzy reprezentacji byli pewni, że nie zgodzę się na występ przeciwko mojej ojczyźnie.

Mieli rację?

Nie wahałem się nawet chwili, bo bardzo chciałem udowodnić, że wciąż jestem najlepszym polskim tyczkarzem. Udało się. Skoczyłem 5,70 m i byłem drugi za Francuzem.

Jak pan sobie radził z nieustannymi zarzutami o zdradę?

Przez pierwszy rok było tego naprawdę dużo. Czułem, że ówczesna władza może chcieć się zemścić, dlatego przez pierwszych pięć lat nie przyjeżdżałem do Polski. Docierały do mnie skrawki informacji. Czytałem jak wyzywanie mnie od zdrajców, bo szczucie na mnie było na porządku dziennym. Kochałem jednak sport i po prostu chciałem kontynuować swoją karierę. Ułożyłem sobie życie pod Hanowerem, startowałem tu do 1990 roku, potem dostałem pracę w gimnazjum, byłem trenerem i prowadziłem nawet niemiecką kadrę juniorów.

Nigdy nie chciał pan wrócić do Polski na stałe?

Nie miałem do czego wracać, bo władza ludowa zabrała mi wszystko, co posiadałem. Dom sprzedałem wcześniej, bo w stanie wojennym żona nie czuła się bezpiecznie sama w dużym domu. Wyjeżdżając do Niemiec miałem jeszcze 150-metrowe mieszkanie w centrum Gdyni. To, co stało się z nim, jest do dzisiaj dla mnie wielką zagadką.

O co dokładnie chodzi?

Tuż po moim wyjeździe urząd miasta Gdynia najzwyczajniej w świecie zabrał mi to mieszkanie i ulokował tam ośmioosobową rodzinę. Wyjaśnię, że nie był to lokal komunalny, tylko moja własność poświadczona aktem notarialnym. Prawo nie było w stanie powstrzymać komunistów, by choćby w taki sposób odegrać się na mnie.

Odpuścił pan tę sprawę?

Poszedłem z tym do sądu i po wielu latach uzyskałem korzystny dla siebie wyrok. Niby wygrałem i mogłem znów wprowadzić się do mojego mieszkania, ale pod warunkiem, że sam zrobię coś z mieszkającą tam rodziną. Nie chciałem jednak kolejnych ataków na mnie i oskarżeń, że "hitlerowiec” Kozakiewicz wyrzucił rodzinę na bruk. Z czasem odpuściłem sprawę.

Od 1998 roku przez cztery kolejne lata był pan radnym Gdyni. Nawet to nie pomogło w odzyskaniu majątku?

Rozmawiałem na ten temat z prezydentem Gdyni, ale on twierdził, że nic więcej nie da się zrobić w tej sprawie. Źli komuniści zabrali, a wolna Polska nie może już z tym nic zrobić. Teraz naprawdę ten temat uważam za zamknięty i nawet się z tego śmieję. Emocje opadły, a niedawno byłem nawet w tym mieszkaniu i piłem kawę.

Jak to?

Przechodziłem akurat w okolicy i z ciekawości zajrzałem na ulicę Świętojańską 51, bo to właśnie pod tym adresem mieszkałem. Okazało się, że nowy właściciel przebił sufit i z parteru poprowadził schody na pierwsze piętro. Teraz jest tam ładna kawiarnia. Skorzystałem z okazji, usiadłem w moim starym salonie i wypiłem kawę.

Wciąż ma pan żal do Polski o to, jak pana potraktowano?

Kocham Polskę, zresztą jestem oficjalnie zameldowany w Lesznie koło Poznania. Obecnie jestem już emerytem, więc mam czas na regularne przyjazdy do Polski. Odwiedzam znajomych i jeżdżę na zaproszenia różnych organizacji. Jakby się ktoś pytał, to czuję się stuprocentowym Polakiem.

Domyślam się, że z czasów kariery zbyt wiele nie udało się panu odłożyć.

Za złoto w Moskwie dostałem 150 dolarów. Złoci medaliści mieli dostać także Poloneza, ale jeszcze przed wylotem czuliśmy, że nic z tego nie będzie. Po przyjeździe działacze partyjni poinformowali nas, że ze względu na kiepską sytuację gospodarczą kraju żadnych samochód nie będzie.

Mimo to zdołał pan wybudować dom w Gdyni.

To nieco inna historia. Wszyscy myślą, że byłem strasznie bogaty, skoro stać mnie było na budowę domu. Działkę co prawda otrzymałem od prezydenta Gdyni po igrzyskach w Montrealu, ale potem wszystko musiałem kupić za swoje. Wykorzystałem fakt, że byłem zatrudniony na etacie w stoczni i miałem dostęp do wszystkich produktów po hurtowych cenach. Stocznia kupowała deski, cegły, stal, a pracownicy mogli to odkupić. Do dziś pamiętam, że byłem tam zatrudniony w stoczni na stanowisku kompletator narzędziowy. Można się więc domyślać, że jako taki specjalista pojawiałem się tam tylko po wypłatę. Ostatecznie budowę domu kosztowała mnie pięć tysięcy marek. Dziś można się jedynie z tego śmiać.

Jest coś czego pan żałuje ze swojej kariery?

Gdybym mógł cofnąć czas, to sięgnąłbym po tyczki, z których później korzystał Siergiej Bubka. Ja byłem wierny starszemu typowi tyczek, a jestem przekonany, że na tych nowszych mógłbym skakać nawet 10 centymetrów wyżej. Niczego innego nie żałuję, choć w trakcie kariery nie było lekko. Dzisiaj mam cudowne wnuki, niedawno odnowiłem dom i choć jestem emerytem, to w moim życiu cały czas się coś dzieje. Żyję pełnią życia i z nikim, bym się nie zamienił.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty Czytaj także:

Sensacje w Madrycie. Gwiazdy z Moskwy za burtą

Źródło artykułu: WP SportoweFakty
Komentarze (0)