Kamil Kołsut z Berlina
To był dzień wielkiego zwycięstwa, coś wspaniałego. W kilkadziesiąt minut zdobyliśmy trzy złote medale. Mistrzami kontynentu zostali Adam Kszczot, Święty-Ersetic oraz sztafeta pań. A jej liderki w sobotni wieczór musiały biegać dwa razy.
Finał rywalizacji indywidualnej i sztafetę na ten sam wieczór ustawili gospodarze. Tylko takie rozwiązanie dawało szanse ich drużynie. Niemki nie mają sprinterki wybitnej, tylko solidny kolektyw. Dwa starty w krótkim czasie miały wymęczyć rywalki, ale plan spalił na panewce.
Gospodynie były szóste. Pierwsze miejsce zajęły Polki, z biegającymi dwukrotnie Święty-Ersetic i Baumgart-Witan. Drugie były Francuzki, choć indywidualny finał przed sztafetą miała już w nogach Florian Guei. Podium uzupełniły Brytyjki, w których składzie zabrakło najszybszej Lavai Nielsen.
Królowe serc
Najpierw było złoto Justyny. Wszyscy wiedzieli, że jest w kapitalnej formie, ale pierwszego miejsca nie obstawiał chyba nikt. Ona poszła, jak po swoje. Biegła mocno i równo, na metę rzuciła się jak lwica. To był błysk, wygrała o długość stopy. Pobiła "życiówkę" (50.41) i zdobyła tytuł, choć dwie kolejne rywalki poprawiały rekordy kraju.
Jej trener i koordynator sztafety Aleksander Matusiński - na co dzień uosobienie spokoju - kompletnie oszalał. Zaczął krzyczeć i machać rękami jak opętany. Euforię musiał jednak opanować błyskawicznie, bo trzeba było działać.
Kiedy opadł kurz, Święty-Ersetic była jak nieżywa. Dopiero kwadrans przed startem sztafety podniosła się z gleby. - Był moment, że myślałam: "Nie damy rady". Bolał brzuch, zrobiło się zimno. Ale podjechał meleks i odwiózł nas jak księżniczki na stadion treningowy - opowiadała z kolei Baumgart-Witan.
Żadna z nich nigdy wcześniej nie biegała dwóch dystansów w tak krótkim czasie. A jednak półtorej godziny później dokonały czegoś nieprawdopodobnego. Ujarzmiły ból, pokonały zmęczenie i zdobyły pierwsze w dziejach polskiej lekkiej atletyki sztafetowe złoto na mistrzostwach kontynentu.
ZOBACZ WIDEO: Iza Baumgart-Witan: Zrobiłam przyczajkę i odpaliłam!
Złotka, nie Aniołki
Bohaterek jest więcej, bo w finale sztafety biegły jeszcze Małgorzata Hołub-Kowalik i Patrycja Wyciszkiewicz. Pierwsza pozbierała się po niezadowalającym starcie indywidualnym i pięknie otworzyła bieg, druga biegnąc na trzeciej zmianie dowiozła pałeczkę Święty-Ersetic na pierwszym miejscu. Obie są dziś trochę w cieniu, ale przecież bez nich nie byłoby złota. Wszystkie to sportowe gigantki i królowe serc, które tworzą piękny zespół.
Dowodzi nimi Matusiński. Jego trenerski nos na MŚ w Londynie zrodził brąz i nową figurę stylistyczną: "Aniołki Matusińskiego". On jest jak Charlie, wydaje polecenia. One wykonują plan i nie zawodzą. Od igrzysk olimpijskich w Rio ze wszystkich imprez jako sztafeta przywożą medale. Aniołami nigdy z charakteru nie były, bliżej im do diablątek. A po sobotnim finale powinny doczekać się przydomku: "Złotka". Jak kiedyś polskie siatkarki.
Polki radością kipiały jeszcze długo po biegu. Pół godziny po minięciu mety przez ostatnią z wojowniczek po Stadionie Olimpijskim w Berlinie wciąż niósł się ich śmiech. Najpierw długo przemierzały bieżnię, wystrojone we flagi i kapelusze. Później przepytywały je kolejne telewizje, wreszcie roześmiane wpadły w objęcia polskich dziennikarzy.
Bieg jak arkusz kalkulacyjny
Wielkie sukcesy dają przyzwolenie na hiperbole. Dziewczyny są królowymi serc, Kszczot to władca umysłu. Ogień i woda. Ich bieg to był cudowny żywioł, jego - mistrzowska kalkulacja.
Brązowy medalista Pierre-Ambroise Bosse taktykę w rywalizacji na 800 metrów porównuje do "uwodzenia pięknej dziewczyny". Dla Kszczota to raczej arkusz kalkulacyjny. Każdy bieg rozkłada na fragmenty, wyznacza punkty kontrolne. Jest świadom sytuacji w każdej sekundzie, zawsze ma gotowe rozwiązanie. Musi być silny i umysłem, i ciałem, bo jego dyscyplina to też często walka na łokcie.
Trener Bosse'a Alain Lignier przed biegiem finałowym nazwał rodaka "najbardziej kompletnym i najbardziej doświadczonym biegaczem na tym dystansie w Europie". Walka o medale była taktycznym majstersztykiem, bo jego podopieczny chciał Polaka zaskoczyć. Na początku ustawił się za nim, dopiero później ruszył. Kszczot miał jednak wszystko pod kontrolą. Pokazał, kto jest bossem i zdobył złoto z kilkumetrową przewagą.
Dogonić króliczka
Na bieżni imponuje klasą, a w strefie wywiadów umysłem ostrym jak brzytwa. Zdarza mu się czasem upomnieć dziennikarza, nieprzyjemną uwagą skwitować niemądre pytania. Bo tak samo, jak wymaga od siebie, wymaga też od innych.
Ma 28 lat, a w jego worku jest już dwanaście medali. Na podium stawał i pod dachem, i na stadionie. Wyrasta na jedną z najwybitniejszych postaci w dziejach polskich biegów. Zostało mu jeszcze tylko dogonić jednego króliczka. O igrzyskach olimpijskich mówi, że to fajna impreza. Był tam dwa razy, pojedzie i trzeci. To ostatni krążek, którego brakuje mu w koronie trofeów.
Autor na Twitterze: