Październik 1997 roku, droga na Stargard Szczeciński. Przed znakiem "Stop" zatrzymuje się w ostatniej chwili jeden samochód, drugie auto tuż za nim. Kierowca trzeciego, dużej lawety, jedzie za blisko, ma za mało miejsca. Uderzenie, które z auta w środku robi wrak. Paweł Januszewski jest nieprzytomny, z samochodu wyciągają go inni. Pamięta tylko, jak na fotograficznej kliszy, pewne ujęcia z drogi do szpitala.
Lekarze początkowo nie stwierdzają poważnych obrażeń. Kilka dni obserwacji i do domu. Dla 25-latka to wielka ulga. Tuż przed wypisem uczestnik igrzysk olimpijskich i rekordzista Polski w biegu na 400 metrów przez płotki traci przytomność. Kolejne badania, diagnoza. Brzmi jak wyrok.
Krwiak lewej półkuli mózgu. - Lekarze byli przerażeni, rodzice też. I chociaż wkrótce krwiak zaczął się wchłaniać, ja miałem tylko odpoczywać, nie wykonywać intensywnych ruchów. Najlepiej, żebym leżał - wspomina w rozmowie z WP SportoweFakty Januszewski. Kariera wydawała się być zakończona. On jednak miał inne plany, z udziałem na mistrzostwach Europy w Budapeszcie w 1998 roku włącznie.
A tak naprawdę wcale nie zamierzał być lekkoatletą. - Ja nigdy nie myślałem o karierze lekkoatlety, prędzej o tym, żeby włożyć koszulkę z orłem na piersi, ale i z numerem z tyłu i wybiec na boisko piłkarskie, pewnie tak jak 90 procent dzieci w tamtym czasie. W wieku 14 lat zupełnie lekkoatletyka nie istniała, dla mnie były to tylko biegi przełajowe, które uprawiałem w szkole - przekonuje po latach.
ZOBACZ WIDEO Trudne dzieciństwo Sofii Ennaoui. "Samotna matka z dwójką dzieci nie ma łatwo"
Treningi były dla niego jedynie okazją do spotkań z kolegami i koleżankami. Po szkole podstawowej, za namową nauczyciela wychowania fizycznego, trafił do technikum mechanicznego, ale z sekcją lekkoatletyczną. Biegi musiał jednak porzucić. Wszystko z obawy o swoje zdrowie. - Trafiłem do technikum mechanicznego z samymi facetami, gdzie była po prostu wojskowa fala. Uznałem, że nie można wciąż uciekać, lepiej być zapaśnikiem. Kto wtedy chodził na zajęcia z zapasów, nie był ścigany. I przez rok, zamiast biegać, chodziłem na matę - opowiada Januszewski.
Na szczęście wkrótce pojawiło się powołanie na mistrzostwa klas I w biegu na 1500 metrów. - Wszystko szło świetnie, jednak pomyliły mi się okrążenia. Wbiegłem na prostą, cała szkoła na trybunach, wszystkich wyprzedziłem, rozłożyłem ręce, padłem na mecie, tylko że reszta pobiegła dalej jeszcze jedno kółko. Nauczyciel W-F wtedy jednak coś we mnie zauważył, powiedział, że mam potencjał do biegów, tylko muszę poprawić się z matematyki.
I już kilka miesięcy później pojechał na mistrzostwa Polski młodzików. - Zająłem trzecie miejsce w swoim biegu, gdzie samych serii było z osiem. Uznałem, że pewnie zająłem ogólnie dalszą pozycję i wyszedłem. Okazało się, że ci którzy mnie wyprzedzili poprawili rekordy kraju i na trzecim miejscu na podium, które zarezerwowano dla mnie, nawet nie stanąłem.
Wtedy jednak zaczęła się jego kariera, chociaż jeszcze na płaskim dystansie. Cztery lata później był już srebrnym medalistą mistrzostw Europy juniorów w sztafecie 4x400m. W 1995 roku wziął udział w mistrzostwach świata na otwartym stadionie, a rok później pojechał na największą imprezę z możliwych, czyli igrzyska olimpijskie.
W Atlancie odpadł w półfinale, jednak po raz pierwszy poczuł, że może coś w tej konkurencji zdziałać. - Uświadomiłem sobie, że chyba nie jestem taki zły. Uwierzyłem, że Polak też może - wspomina. I już w kolejnym sezonie pobił rekord Polski, należący od kilkunastu lat do Ryszarda Szparaka. Jako pierwszy w historii kraju złamał granicę 49 sekund (48,94 s). - To był szok - dodaje.
W październiku doszło jednak do wspomnianego na wstępie wypadku samochodowego, który wydawało się, że zakończy jego karierę. Januszewski miał jednak zupełnie inne plany. - Niech pan sobie wyobrazi, że w wieku 26 lat dowiaduje się, że ze wszystkiego, co do tej pory robił, musi zrezygnować. Do tego dochodzi strach, bo nie zna pan innego życia.
- Podszedłem jednak do tego jak do poważnej kontuzji, po której zawsze do tej pory się podnosiłem. Tu jednak było o tyle trudniej, że lekarze nie pozwalali mi przez pierwsze miesiące na żadną aktywność. Przez trzy miesiące tak naprawdę nic nie robiłem - mówi były lekkoatleta. A gdy już wrócił do treningów, pojawił się kolejny problem.
- Na kilka tygodni przed sierpniowymi mistrzostwami Europy doznałem innej kontuzji, tym razem nie wytrzymał mięsień dwugłowy. Na mistrzostwach Polski nie zdobyłem złotego medalu, do tego nie miałem minimum na ME. Te uzyskałem dopiero w samotnym biegu w Kielcach - przypomina. Do Budapesztu jechał niepewny swojej formy, dopiero z 15. czasem ze wszystkich zgłoszonych zawodników.
- To była jedna wielka niewiadoma, jednak w każdym kolejnym biegu poprawiałem swoje wyniki. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest we mnie taka moc. Byłem jak w transie - mówi Januszewski. Już w półfinale poprawił własny rekord kraju, pokonując rywali o kilkadziesiąt metrów. Kończył go z rozłożonymi rękami w geście triumfu, co niektórzy odebrali jako brak profesjonalizmu, bo przez to rekord mógł być jeszcze lepszy.
Jednak dopiero w finale pokazał, że do tej pory to była tylko rozgrzewka. Choć za rywali miał takich asów jak Fabrizio Mori czy Rusłan Maszczenko, nie dał się wyprzedzić. Triumfował w nieprawdopodobnym wręcz czasie - 48,17. To był kolejny rekord Polski, lepszy od tego jaki ustanowił w półfinale o 0,73 sekundy!
- Obecność gwiazd mnie nie zdeprymowała. Więcej, byłem o głowę niższy od Maszczenki, ale dzięki temu czułem w sobie jeszcze większą determinację, by pokazać innym, że potrafię - komentuje Januszewski swój największy sukces w karierze, chociaż później też nie spoczywał na laurach.
Dwa razy awansował jeszcze do finałów mistrzostw świata (5. i 6. miejsce), był też szósty w finale igrzysk olimpijskich w Sydney. A w 2002 roku w Monachium zdobył swój drugi medal mistrzostw Europy, tym razem brązowy. To było zwieńczenie jego kariery, którą zakończył i tak przedwcześnie, z powodu przewlekłej kontuzji stawu skokowego.
- Nigdy nie byłem artystą płotków, tak jak Marek Plawgo, nie umiałem biegać dobrze technicznie. Do wszystkiego nie doszedłem dzięki talentowi, ale ciężkiej pracy. Moja cała kariera i tak była jednym wielkim sukcesem - kończy jeden z najlepszych polskich płotkarzy w historii.
Od jego największego sukcesu w poniedziałek minęło dokładnie 20 lat.